31 marca 2009

The Detroit Experiment


Z legendami jest tak, że albo nie wypada o nich mówić, mając w pamięci zasługi, traktować z należytym szacunkiem i po prostu chłonąć ich dorobek intelektualny, albo podjąć, nieraz żałosną, ale jednocześnie trudną próbę powiedzenia paru słów, celem oceny tegoż dorobku. Oba przypadki są wręcz najeżone pułapkami, na które łatwo się nadziać i popełnić błąd. A o kim piszę używając słowa legenda? Być może powinienem używać sformułowania pojawiającego się na tylnej części obwoluty albumu – żyjąca legenda. Rozchodzi się o Carla Craiga. Może i użyłem dość mocnych słów, ale zasług tego producenta i DJa dla współczesnej muzyki – powiedzmy ogólnie – rozrywkowej, nie sposób pominąć. Carl Craig to przecież symbol sceny Detroit, a dla wielu młodych producentów stanowi pewnie wzór do naśladowania. Nie ma co się śmiać, tym bardziej, że płyta, z powodu której powstał ten tekst świadczy zarówno o wielkim talencie c2, jak i o jego wszechstronności.

Ale do rzeczy. Detroit, czyli miasto legenda, kolebka techno, zostało wybrane na kolejną miejscówkę, w której miał być kontynuowany projekt …Experiment zaczęty w Filadelfii. Kiedy pomysłodawcy serii – Andy’emu Hurwitzowi – przyszedł do głowy pomysł na ‘The Detroit Experiment’ od razu pomyślał o Carlu Craigu. Najpierw jednak przez 5 dni wielu muzyków zbierało się na sesje nagraniowe, po to, by móc zarejestrować materiał, stanowiący tworzywo dla artysty. I tak na płycie pojawiają się np. Amp Fiddler, odpowiedzialny m.in. za organy, syntezatory czy wokal, Athletic Mic League (wokal, dokładnie chórki wspomagające nawijkę Invincible) i cała masa odpowiedzialnych za przeróżne instrumenty (pianino, saksofon, bębny, tamburyna,…) muzyków jak Regina Carter, Ron Otis czy Al Turner nagrywający niegdyś dla Arethy Franklin. Słowem gromada ludzi, którzy na muzyce znają się naprawdę świetnie, co potwierdzają na ‘The DE’.

Nagrane przez nich ścieżki zostały wysłane Carlowi Craigowi, którzy zajął się ich miksowaniem i stworzył z nich 14 kompozycji pełnych ducha Detroit. Zaczyna się eksperymentalnym ‘Space Odyssey’, by już po chwili przejść w deep house’owe ‘Think Twice’, które nie stroni mimo wszystko od klasycznego ducha jazzu. Cały krążek to przecież fuzja nowoczesnego jazzu z brzmieniami deepowymi, soulowymi, hip hopowymi a nawet nutką Gospel (‘There Is A God’ i następujące po nim ‘Church’). Pierwsza połowa albumu to swoista wycieczka w przeszłość. Przyjemna to i intrygująca podróż trzeba przyznać. Może dzięki temu, że Craig, w czasie postprodukcji do wszystkiego dołożył brzmienie future, łącząc retro ze współczesnością. Powiedzieć, że wyszło mu to zgrabnie, to obraza – wszak to profesjonalista, który nie jeden album w życiu skleił.

W połowie albumu przyszłość zaczyna dominować nad przeszłością. Pojawia się coraz więcej elektroniki, która osiąga apogeum w znakomitym ‘Highest’. Bujający elektroniczny, instrumentalny hip hop najwyższej klasy. Podobnie jak 'Vernors' czy ‘The Way We Make Music’, w którym ekipa AML wraz z Invincible daje popis swych umiejętności, doskonale wpisując się w produkcje Wielkiego.

Mimo, że to krążek z 2003 roku, to wciąż jest świeży. Czy będzie ponadczasowy, okaże się za paręnaście lat, ale chyba już teraz mogę stwierdzić, że to pozycja obowiązkowa. Niedawno została wypuszczona reedycja płytki, więc zaopatrzyć się w nią nie jest problemem. Niedawno też ukazały się remixy numeru ‘Think Twice’. Jeden z nich popełnił Henrik Schwarz, a że to producent znany i szanowany, więc zapewne przypomni i odświeży pamięć o tym projekcie.

29 marca 2009

Nowy album Kidkanevila!!

Znany wszem i wobec (choćby z bloga, którego aktualnie przeglądasz) freestyle’owy producent Kidkanevil szykuje kolejny, trzeci już, album!! Płytka zatytułowana będzie ‘Basho Basho’. Ogłosił to na swoim MySpace, na którym to (za pośrednictwem popularnej witryny YouTube) zaprezentował również filmik typu Making Of… Jest to część pierwsza, kolejne mają pojawiać się na dniach, zaś cały album zapowiadany jest na końcówkę roku 2009. Czekam z niecierpliwością, pamiętając, że zarówno pierwszy, jak i drugi album Kida mnie powaliły.


kidkanevil - The Making Of Basho Basho - Part 1

27 marca 2009

The Whitest Boy Alive - Rules


Czteroosobowy skład The Whitest Boy Alive na początek 2009 roku postanowił zaskoczyć nas płytą. Zaskoczyć, to pewnie złe stwierdzenie, jeżeli ktoś od początku śledzi karierę tej formacji. Dla mnie jednak pojawienie się nowego krążka było nagłe. Nie znałem ich poprzedniego materiału, nie wiedziałem nawet, że istnieje taka grupa. Album kupiony w ciemno – albo zaskoczy, albo pójdzie na straty. Zaskoczył. Zespół składa się ze znanego wszem i wobec (choćby z gościnnych udziałów na płycie Royksopp czy współpracy z Phonique) Erlenda Øye – wokalisty pochodzącego z Norwegii, grającego na basie Polaka Marcina Öza, odpowiedzialnego za bębny Sebastiana Maschata oraz Daniela Nentwiga, który obsługuje Rhodes i Crumar (włoski syntezator).

Skład tak samo prosty, co i instrumentarium, jakie wykorzystują. Brak tutaj skomplikowanych instrumentów, których nazwy trudno wymówić, a co za tym idzie brak także i widowiskowych, niczym pokaz fajerwerków w Sydney, efektów i dodatków. To proste i nieco surowe brzmienie gitar, bębnów i klawiszy. Do tego dochodzi ciepły i melancholijny głos Erlenda - czego moglibyśmy się po Norwegu spodziewać, jeśli nie trochę smutnego brzmienia. Ale klucz w tym, że piosenki (nie waham się użyć tego określenia) The Whitest Boy Alive, wcale nie są dołujące czy wprawiające w zadumę. Wręcz przeciwnie – napawają optymizmem, nadzieją, a nawet energią. Zero smętnych klimatów rodem z popowych balladek, zero negatywnie nastrajających numerów o tym, jak jest źle. To chyba kwestia tego, że wokal Øye jest bardziej ciepły niż posępny. Jeżeli ktoś chciałby sobie popłakać, musi uderzyć w inny krążek.

Kwestię atmosfery mamy załatwioną, gorzej z klasyfikacją albumu pod względem gatunkowym. Można by oczywiście pominąć tę kwestię, lecz biorąc pod uwagę, że recenzja to tekst użytkowy wypadałoby nakierować czytelnika. Grupa twierdzi, że to „house grany na gitarach”. Trudno się z nimi nie zgodzić, ale momentami muzyka wpada w lżejsze, łagodne popowe klimaty. To jednak pop z wielką klasą i chętnie nawet stworzyłbym nową nazwę rodzaju muzyki, byleby ocalić TWBA od wrzucania do jednego worka z Madonną choćby. Przyjmijmy więc wersje zespołu, dodając informację, że muzyka jest lekko podbita klimatem disco. „Zawsze chcieliśmy grać muzykę taneczną” – mówi Marcin. I owszem jest nawet tanecznie.

Jest w brzmieniu The Whitest Boy Alive nordycka nostalgia, ciepły słowiański uśmiech i trochę niemieckiej dokładności. Przede wszystkim jednak ‘Rules’ to jedenaście świetnie nagranych kompozycji, do których z chęcią wraca się kolejny raz. Przyznaję, że za pierwszym razem ten krążek wydał mi się dość niepozorny. A jednak szybko okazało się, że po zdjęciu słuchawek po głowie chodziły mi melodie na albumie zawarte i chciało się więcej. I w tej niepozorności tkwi siła ‘Rules’ tak naprawdę. Niespodziewanie płyta staje się na tyle absorbująca, że nie zauważamy, kiedy znowu wciskamy repeat, śpiewając razem z Erlendem takie przeboje, jak ‘Courage’ czy ‘Intentions’. Murowany kandydat do tegorocznych podsumowań.

25 marca 2009

Playlista #07

A dzisiaj znowu bujająco. Jakoś tak się mnie mocno trzymają te klimaty hip hopowo-funkowe. Może następnym razem wymyślę coś oryginalniejszego? ;)) Zwróćcie uwagę na FLYamSAM, czyli duet Flying Lotus i Samiyam (m.in. kompilacja 'Ghostly Swim') - świetny numer 'The Offbeat' znajdziecie poniżej, a także na nowojorski zespół Kokolo czy projekt Onra (o którym póki co wiem jak najmniej, ale mam nadzieje, że sytuacja ta ulegnie zmianie;) - świetnie bujają, a 'Mind Power' dodaje energii (afro-funkowa atmosfera).

Flying Lotus - Spicy Sammich
Freddie Cruger - I Wanna Make You Move (instrumental)
Alice Russell - Seven Nation Army (Grant Phabao Remix)
FLYamSAM - The Offbeat
Milez Benjiman - Feel Glorious (instrumental)
Ammoncontact - Beautiful Flowers
Kokolo - Mind Power
Onra - My Comet
Hint - Afro Forest Love
Cappablack - 5th Dimension
Kidkanevil - Click Click POP


FLYamSAM - 'The Offbeat'

23 marca 2009

Milton Jackson - Crash


Mieszkaniec Glasgow znowu dał o sobie znać! Jakże wielka była moja radość, gdy na MySpace producenta znalazłem informację, że ukazuje się jego pełnowymiarowy album ‘Crash’. Mowa oczywiście o Miltonie Jacksonie, o którym głośno, jeśli wątki rozmów dotyczą muzyki klubowej. Wcześniej Szkot wypuścił znakomite numery ‘Ghosts In My Machines’ czy ‘Cycles’, które długo nie opuszczały case’ów wielu DJów. Numery zawładnęły także ciałami klubowiczów, którzy dali się ponieść energii deep house’owych bomb. Teraz zarówno te numery, wraz z bezpośrednio poprzedzającym ukazanie się albumu, singlem ‘Crash’ i dziesięcioma innymi kawałkami trafiły na longplay.

Tyle wstępów i przedstawiania producenckich dokonań Barry’ego Christie (tak naprawdę nazywa się Milton Jackson). Lukru jeszcze trochę popłynie, gdyż jak tu się nie rozpływać nad tak znakomitym zestawem klubowych sztosów? Nazywając rzeczy po imieniu: mamy oczywiście do czynienia z genialnie wyprodukowanym i podanym deep housem, który miewa ciągoty w stronę progressive, czasem tech-house’u, a do wszystkiego dodana jest odrobina minimalu. Nie mogło być inaczej, wszak i wcześniejsze produkcje czy remixy Jacksona, a także jego sety oscylują w takich właśnie rodzajach muzyki. Od krążka naprawdę trudno jest się oderwać. Pozytywne wrażenie buduje na samym początku znany już „duchowy” utwór, po którym następuje zwrócenie w coraz mocniejsze klimaty (‘Backwards Disco’) i tech-house’owy wymiatacz tytułowy. Po nim znowu odpływamy w krainę głębokiego, hipnotycznego, klubowego bitu. Dzieje się to za sprawą idealnie wyważonych ‘Another Fine Mess’ czy ‘Snap Crackle’ - łagodne i kosmiczne efekty oraz klawisze na miarowym beacie, może nawet z mała nutką melancholii. Z błogiego chillowania i drobnych pląsów wyrywa nas kolejny zestaw energetycznych i tanecznych numerów z ‘Orbit3’ na czele. Wszystko podbite miażdżącą wręcz linią basową i miękkimi, tworzącymi atmosferę klawiszami z pogranicza ambientu (niektórymi na delayu, co jest typowe dla deep house’u). Każdy track buduje odpowiednie napięcie i nie pozostawia nas biernym. Całość jest niesamowicie przestrzenna. Album nie pozostawia wątpliwości, że Milton Jackson to wielce utalentowany producent, o którym w przyszłości z pewnością usłyszymy niejednokrotnie.

Pozostaje rodząca się w niektórych ciekawość, po co kupować album z muzyką deep house’ową? To jedno z tych pytań, na które odpowiedzieć trudno. Wielu może wydawać się, że klubowa muzyka nadaje się jedynie na parkiet, a nie do domowego odsłuchu. Prawda jest jednak taka, że ‘Crash’ świetnie sprawdza się również w zaciszu domowego ogniska. Oczywiście w tej sytuacji i warunkach nie jako imprezowa bomba, jednakże tak melodyjne i wkręcające się, swobodnie płynące numery, a także wciągający i intrygujący klimat powodują, że odsłuch płyty nawet na słuchawkach, to ciekawe przeżycie.

Najprościej jest rzec, że to naprawdę ciekawa pozycja z wytwórni Freerange Records. I tak w istocie jest. Milton Jackson wyprodukował świetny zestaw i, szczerze powiedziawszy nie wyobrażam sobie dziesiątki najlepszych albumów 2009 roku bez ‘Crash’. Jeżeli szukacie profesjonalnie wyprodukowanych numerów, pozbawionych komercyjnego zacięcia tego „typowego, złego” house’u, to ten album z pewnością to gwarantuje. Może nawet coś więcej, bo jest dowodem na to, że muzyka klubowa wcale nie musi być nudna i monotonna.
A stąd możecie zupełnie legalnie i za darmo, pobrać marcowy dj set Miltona Jacksona. Bardzo ciekawy i w klimatach bliskich jego albumowi.

19 marca 2009

Shapes 07:02 (Tru Thoughts)


Sesji z Tru Thoughts ciąg dalszy. Tym razem cofnijmy się trochę w przeszłość. Nie tak daleko, bo do roku 2007. Wtedy to ukazała się bardzo ciekawa kompilacja ‘Shapes 07:02’. Cykl Shapes to dla wytwórni Tru Thoughts tzw. pokazówki. Prezentują profil muzyczny labelu, zachęca do przekopywania dyskografii wytwórni, a niejednokrotnie zawierają ciekawe i niekiedy trudne do zdobycia remixy, wersje instrumentalne itp. Nie inaczej było w przypadku 07:02. Rozszyfrowując tytuł – część druga w roku 2007.

Jeśli ktoś po tym wydawnictwie spodziewa się funkowej monotonii (swoją drogą to niezły oksymoron), to z pewnością się przejedzie i odszczeka te słowa. Pośród trzynastu zamieszczonych na płycie numerów, przewija się mnóstwo gatunków muzyki, często z dwóch końców kija. Bo gdzie soul zabarwiony szczyptą reggae’owej nuty - ‘Seven Nation Army’ w wykonaniu Alice Russell poddane ponownemu mixowi przez Grant Phabao, a gdzie cudownie płynący i melodyjny drum’n’bass, czyli znakomity remix kawałka TM Juke’a ‘Damn’ wykonany przez Drumagicka. Do tego wszystkiego Lanu z kawałkiem ‘Don’t Sleep’, poddany kolejnemu ciekawemu remixowi (robota Maddslinka) na nutę brokenową. Są również i funkowe brzmienia, a jakże. Tutaj znakomitym reprezentantem jest żywiołowe, energiczne i fantastyczne nagranie The Quantic Soul Orchestra - ‘Panama City’. Najpierw padłem z wrażenia, ale długo przy tych rytmach wyleżeć się nie da. Podobnie jak przy świetnym disco remixie DJa Vadima. Rosjanin przerobił numer ‘Northern Girls’ autorstwa Belleruche w pięknym stylu. Na dokładkę nieco latynoskich rytmów dostarczają nam utwory Quantica & Nickodemusa – ‘Mi Swing Es Tropical’ oraz ‘Compatible’ Up Hygh w remixie PTH Projects. W tym drugim pojawia się rap i zabawny tekst („Me & you – not compatible! What was I thinking? Must have been drinkin’”). Radość I energię dają też instrumentalne wersje kawałków The Bamboos czy Freddiego Crugera, a także kolejny drum’n’bassowy połamaniec na płycie – Me&You ‘Last Night’ (Benny Page Remix). Słowem słońca na tej płycie co niemiara. I tak jak zaznaczyłem we wstępie – można zdobyć naprawdę świetne przeróbki znanych z Tru Thoughts kawałków.

Szczerze mówiąc dawno nie czułem tak wielkiej pozytywnej energii skumulowanej na kompilacji. Shapes 07:02 są lepsze nawet od serii Brownswood Bubblers (która nawiasem mówiąc jest również ciekawa). Album daje ogromnego kopa. Nie wyobrażam sobie początku dnia bez wysłuchania tego krążka, bo z nim nawet śniegi (takie jak dzisiaj za oknem) są niestraszne. Gdybym miał teraz robić podsumowanie kompilacji z 2007, to ‘Shapes’ z pewnością zajęłoby pierwsze miejsce.

17 marca 2009

Buraka Som Sistema - Black Diamond


Jakiś czas temu światem muzycznym wstrząsnął nurt tak zwanej World music. Gatunek to o tyle ciekawy, że nazwać go można także global folkiem. Bo elementy folku są w nim kluczowe, ale jednocześnie jakoś trudno dopasować te dźwięki konkretnej grupie etnicznej czy państwu. Z tego właśnie względu dodatek ‘global’. Wszystko zaczęło się od M.I.A, która była niejako forpocztą. Jej pierwszy album ‘Arular’ przeszedł trochę bez echa. Szumu narobiła dopiero płytą ‘Kala’. Po niej słuchacze oczekiwali debiutu Santogold. Santi White zrobiła już mniejsze zamieszanie i wszystkie oczy zwróciły się w stronę pewnej formacji z Portugalii. Grupa zowie się Buraka Som Sistema i swój debiutancki album ‘Black Diamond’ wydała w 2008 roku. Distro zadziałała jednak dopiero teraz i oto w Polsce otrzymujemy ten krążek na początku roku 2009.

Zacząć można od stwierdzenia, że chyba dobrze się stało, że album dotarł dopiero teraz. Kończy się zima, zaczyna wiosna, a po niej gorące lato – ‘Black Diamond’ o wiele bardziej pasuje mi w takiej atmosferze. Topniejące śniegi raczej by mu nie sprzyjały. Odnaleźć na płycie możemy w zasadzie misz masz brzmień i dźwięków wygrzebanych z zakątków całego świata. Mówi się, że to muzyka techno produkowana przez Angolczyków. Inni (zapewne dziennikarze z NME) znaleźli na tą muzykę określenie kuduro. Nazywać sobie możecie, jak wam się podoba, a ja dołożę oliwy do ognia stwierdzając, że tutaj nie pasuje żadna łatka. Jest niesamowicie otwartą kwestia to, jak kto sobie ponazywa ich numery.

Buraka Som Sistema tworzą mieszankę fantastycznie energetyczną, szybką i elektryzującą. House oparty na grubym basie i hipnotyczne afrykańskie brzmienia rodem z najdalszych zakamarków ('New Africas Pt1 & Pt.2'). Jest żywiołowo, pobudzająco i szalenie tanecznie. Mieszanka wybuchowa i bezkompromisowa. Chłopaki nie pozostawiają nam wyjścia, trudno wytrzymać nieruchomo, szał się udziela. Utwory z krążka pewnie zawładną niejednym parkietem, chociaż ja szczerze powiedziawszy widzę to nieco inaczej. Do klubów zostawmy sobie tech-house i typowo klubowe numery nietknięte światowym brzmieniem kuduro. Natomiast dźwięki serwowane przez Portugalczyków bardziej pasują na miejskie granie, uliczny taniec i ogólne szaleństwa daleko wykraczające poza klubowe mury. Brzmienie Buraki niesie za sobą ogromną energię i ta energia mogłaby taki mały klubik wysadzić w powietrze. A poza tym zrodzona z ulicy muzyka najbardziej pasuje chyba właśnie tam, prawda?

Na krążku obecnych jest sporo sławnych gości. Wspomniana we wstępie M.I.A. udziela się w hitowym już numerze ‘Sound Of Kuduro’. ‘Skank & Move’ to kawałek z gościnnym udziałem rapera Kano, zaś symbol baile funku – Deize Tigrona, śpiewa w nowym singlu ‘Aqui Para Voces’. W innych numerach udzielają się też Petty i Bruno M, których poznałem dopiero dzięki tej płycie. Radzą sobie całkiem nieźle. Obecność tych gości (także i nowo poznanych) działa niczym magnes i zachęca do kupna krążka. I mimo, że to pewnie dobra rekomendacja, to i tak wiadomo, że gwiazdami są tutaj chłopaki z Portugalii.

Szczera prawda jest taka, że szał na Buraka Som Sistema nakręcił cały ten hype i pewnie też moda na takie brzmienia. Ale z drugiej strony, prawdą jest też, że wszystko nakręciło się nie bez powodu. Takiej muzyki trzeba, jest przełomowo świeża i ciekawa. Odkrywa nowe horyzonty, których przecież pozostaje co raz mniej. Warto zainwestować, a jeśli komuś podobała się np. ‘Kala’ to ‘Black Diamond’ polubi z pewnością. Mnie się wkręciło.

15 marca 2009

ThruYOU

Kutiman jest niesamowity. Dowód poniżej.

‘Wait for me’, to numer stworzony tylko w oparciu o wycinki z filmików zamieszczonych na serwisie YouTube. Kutiman powycinał amatorskie występy ludzi z całego świata i posklejał je całkiem nowy kawałek. Mało tego - klipy to również odpowiednio posklejane fragmenty wykorzystanych występów. Wyszło mu wręcz bosko i chciałbym mieć to na CD. To oczywiście nie jedyny taki wykon producenta. Jest ich więcej, a wszystkie do znalezienia na stronie http://www.thru-you.com/. Jestem i zaskoczony, i oniemiały – kawał świetnej roboty. Porusza, rozgrzewa serce. Muzyka z duszą z pochodzenia youtubowa… Nie spodziewałbym się takiego ruchu. DJ Shadow zdetronizowany? Być może…

Koniecznie sprawdźcie projekt ThruYOU.


ThruYOU - 'Just A Lady'

13 marca 2009

Milez Benjiman - Feel Glorious


Tru Thoughts’owa ofensywa trwa. Tym razem na warsztat biorę album trzyosobowego składu Milez Benjiman. Nie mam pojęcia, co panów skłoniło do wybrania takiej nazwy. Kiedy pierwszy raz usłyszałem zbitkę Milez Benjiman, pomyślałem, że to jakiś koleś grający na saksofonie, który zwołał grupę kolegów i wspólnie nagrali jazzowo-funkową płytę. Z całej tej historii zgadza się jedynie słowo „funk”. Bo ‘Feel Glorious’ to nic innego jak funk. Tylko, że definicja funku milezowskiego chyba nieco odbiega od tej powszechnie znanej.

Zacząć trzeba od przedstawienia tego specyficznego projektu. Za produkcje w składzie odpowiadają Gerd i Delgui, a wokalista zwie się Colonel Red. Panowie pochodzą z Holandii. Czy to słychać, czy nie – nie mnie to osądzać. Chociaż pewnie miało to jakiś wpływ na brzmienie(wystarczy spojrzeć choćby na okładkę i już wiadomo, że panowie mają pomysły i charakter). Muzyka zaserwowana przez Mileza Benjimana (mam mały problem z odmianą, bo wychodzi jakby to był naprawdę saksofonista) jest dość kosmiczna – chociaż to mało powiedziane. To z pewnością wycieczka w inną galaktykę. Wkręcająca i przyjemna, jak kąpiel w ciepłym morzu na lazurowym wybrzeżu. Gerd i Delgui w zasadzie w każdym numerze postawili na te same patenty. Zapętlony elektroniczny beat, w tle efekty z innej galaktyki właśnie, toczący się tłusty bas i wokale Colonela. Trochę chórków, trochę melorecytacji. Od czasu do czasu ładny zaśpiew. Niby proste i ograne sztuczki. Tylko, że na ‘Feel Glorious’ wszystko to otrzymuje nową jakość.

Momentami muzyka kojarzy się z triem producenckim SA-RA Creative Partners. Nie jeden ze słuchaczy ma takie skojarzenia. Ale u Holendrów mniej tricków działających na dziewczyny, a co za tym idzie, całość jest zrealizowana lepiej niż u panów z SA-RA. Jeżeli więc czegoś brakowało na ‘Hollywood Recordings’ to na krążku z Tru Thoughts jest wszystko.

Stuprocentowym hitem jest tytułowe nagranie czy ‘Hold Your Head High’, których refreny nucimy już po pierwszym wysłuchaniu krążka. Pozytywne emocje budzi także ‘Inheritance’ czy ‘Soundcheckin’’. Bujające ‘What’s Your Name’ to kolejny genialny i melodyjny refren (i te fxy w tle – kosmos, jak się patrzy). Prawda jest taka, że mógłbym tutaj wymienić wszystkie dwanaście utworów (wiem, że jest trzynaście, ale pierwszy to intro) i na temat każdego napisać, że jest świetny. Bo tak w istocie jest. Więc z kolei, jeżeli czegoś brakuje na albumie Milezów (znowu ta odmiana…) to z pewnością słabych momentów.

W gruncie rzeczy otrzymujemy wspaniale spójny album. Wciąga już od pierwszego razu, a potem coraz to bardziej wwierca się w głowę i nie wyczuwa się momentu, kiedy myśli krążą już tylko wokół ‘Feel Glorious’ a ośrodek przyjemności woła „więcej, więcej!”. Dodatkowym atutem jest umieszczenie drugiego krążka z wersjami instrumentalnymi wszystkich utworów. Dzięki temu możemy podziwiać kosmiczny producencki styl Gerda i Delgui’ego albo… dostajemy świetne tło to podróżowania samochodem podczas gorących dni. To oczywiście żart – zero tu lanserstwa, a 100% nie mniej nie więcej, a genialnych beatów i wokali.

Scott Herren a.k.a. Prefuse 73


Bardzo ciekawy wywiad z artystą znalazł się na stronach muzycznych serwisu Onet.pl. Warto zajrzeć i przeczytać w kontekście nadchodzącego nowego albumu Prefuse73.

"Opowiedz teraz o swojej najnowszej produkcji zatytułowanej "Everything She Touched Turned Ampexian". W jaki sposób pracowałeś nad nią i dlaczego składa się dokładnie z 29 przeważnie krótkich fragmentów?
Tak właśnie sobie założyłem. Chciałem aby płyta była połamana i rozbita. Nie można tych części traktować jako pojedynczych utworów, gdyż słuchanie jej pozbawione byłoby jakiegokolwiek sensu. Płyta rozpoczyna się wraz z pierwszym trackiem, a kończy gdy zamilknie ostatni. Sądzę, że równie dobrze utwory mogłyby nie mieć podpisów. Na pewno będzie bardzo głośno, gdyż dużo analogowego brzmienia znalazło się na albumie. Jest to zupełnie inna rzecz, w porównaniu do tych które zrobiłem. Inaczej też pracowałem."

Całość do przeczytania TUTAJ.

12 marca 2009

Playlista #06

Beck - Everybody Gotta Learn Sometimes
Portishead - Roads (Roseland NYC Live)
Radiohead - Everything In Its Right Place
Coldplay - The Scientist
Little Dragon - Twice
Patrick Watson - The Great Escape
The Cinematic Orchestra - Breathe
The Cinematic Orchestra - Dawn
Marcin Bociński - Order Out Of The Chaos
Tomasz Bednarczyk - I See You
Milosh - Remember The Good Things

Powyższa playlista to zbiór utworów smutnych, nastrojowych. Przeważają w nich dźwięki pianina i ciągnące się wzruszające wokale. To również swego rodzaju pożegnanie, jeśli mogę w ten sposób je uczynić. Z pewnością ostatni utwór ‘Remember The Good Things’ oddaje to, co w tym momencie czuję. Ostatnie dni były trudne, ale przez te wszystkie 18 lat nagromadziło się wiele miłych wspomnień. I w głowie zostaną tylko te – dobre.

10 marca 2009

The Politik - 'The Politik'


Do napisania kolejnej recenzji zasiadam z uśmiechem, gdyż jak tu się nie uśmiechać, kiedy słyszy się tak cudowne i wprawiające w dobry nastrój dźwięki. Mark de Clive-Lowe w 2007 roku wypuścił dwie płyty. Jedną solową, zaś drugą przy współudziale Bembe Segue – znanej pani, jeśli mowa o broken'owych klimatach. Wspólny projekt nazwali The Politik, a krążek wydali w labelu Antipodean Records. Duet klawiszowiec i wokalistka stworzył piękny album, na którym pełno radości, ciepła i…

Początek jest trochę bezkompromisowy i może nieco zrazić przy pierwszym odsłuchu. Szybko jednak okazuje się, że intro, nagrane przy producenckim współudziale Waajeeda niewiele mówi o całości. I chociaż pierwszy numer ‘Moonlight’ jest dość broken’owy to wcale nie oznacza, że cały krążek to wpływy broken beatu i realizacje połamanych inspiracji zespołu. Szybko przekonujemy się, że więcej tutaj bujania niż tanecznego „szału”. Istnieje może nawet zasada takiego przemieszania numerów, że na zmianę słyszymy nieco szybszy kawałek, po którym następuje powrót do bujania. Takich przeplatańców jest kilka. I właśnie po ‘Moonlight’ wchodzi wolne, kojące i rozświetlające album ‘Black Sun’ (tytuł sugeruje coś zgoła innego, nie?). Tutaj wokal Bembe Segue głaszcze uszy, jest lekki i zwiewny. Podobnie jest w ‘Mistaken’ – typowej „pościelówie”, wręcz soulowym utworze, który chociaż krótki, jest bardzo treściwy i poruszający. Soulowa nuta pojawia się również w ‘She’s Gone’, ale zastanawiałbym się czy tutaj można bardziej mówić o cosmic soulu. Najpiękniejszym jednak utworem jest ‘How Did They Know’, powstałym przy współudziale Daz-I-Kue z formacji Bugs In The Attic. Słodką i przestrzenną piosenką jest także ‘Xtra Sensory’.

No właśnie – nie waham się tutaj używać słowa „piosenka”, gdyż album to głównie zbiór takich ponadczasowych piosenek. Można tu mówić o broken beacie, można o freestyle’u, ale chyba najodpowiedniej jest nie przydzielać żadnej łatki, bo raz, to mało potrzebne, a dwa, że w przypadku The Politik chyba najmniej ważne. Liczy się flow, emocje i melodie – a tych tutaj nie brakuje. Nie brak również, jak wspomniałem, utworów tanecznych. Jednym z nich jest ‘Money’ – znakomity kawałek z przesłaniem ‘don’t let it catch ya’. Wkręcający się refren to jego główny atut, a ciekawą melodię nuci się po pierwszym wysłuchaniu (potwierdzenie wcześniejszych wersów). Mocno taneczny jest również ‘Feel It’, chyba najszybszy i najbardziej połamany numer na ‘The Politik’.

Słówko należy się także gościom pojawiającym się na albumie. Dwukrotnie są to raperzy. Hip hopowe nawijki na klawiszowych podkładach brzmią świetnie. Zresztą zaproszeni Blu i replife nie mogli spaprać roboty. Podobnie jak Bahamadia, która w świetnym stylu dograła nawijkę do ‘Feel It’.

Szukając słów dobrze określających tę płytkę wypisałem na kartce: bujająco, pięknie, poruszająco, lekko i profesjonalnie. We wkładce do płyty Bembe pisze, że dziękuje Markowi, a Mark, że dziękuje Bembe za inspiracje, kreatywność i muzyczną przyjaźń. Nakręcając siebie nawzajem, nagrali po prostu ponadczasową płytę, wypełnioną piosenkami, o których długo będzie się pamiętać. Z pewnością to był jeden z lepszych albumów roku 2007, a że dopiero teraz było mi dane się z nim zapoznać… Ciekawe, co dalej – czekam z niecierpliwością.

9 marca 2009

Nie żebym się chwalił, ale...

... bardzo się cieszę, więc w drodze wyjątku:


Zasługa SideOne. A płyta mnie zmiażdżyła. Można rzec: i'm CRASHed by MILTON JACKSON.
Właśnie takie momenty uwielbiam w tym wszystkim najbardziej:)

6 marca 2009

Hint - Driven From Distraction


Czasami jest tak, że, pomimo iż album zachwyca i porywa od pierwszego usłyszenia, bardzo trudno o nim cokolwiek napisać. Czy to przez blokadę umysłową czy przez właśnie zachwyt, słowa się plączą, powtarzają, wątki myślowe urywają i do głowy nie przychodzi nic logicznego. Recenzja wszak powinna być napisana w sposób przejrzysty, a jednocześnie winna zawierać dostateczną ilość informacji o płycie.

Skąd taki dramatyczny wstęp? Otóż siedzę przed pustą kartką Worda z zamiarem napisania tekstu dotyczącego albumu ‘Driven From Distraction’ – ostatniej płyty autorstwa Hinta, i coś nie daje mi tej recenzji napisać. To właśnie typowa blokada umysłowa, która zatrzymuje wszystkie słowa, a całą wiedzę z dziedziny muzyki zamyka w klatce i nie pozwala jej znaleźć ujścia.

Pusta kartka przeraża mnie o tyle, że ‘Driven From Distraction’ to naprawdę genialny krążek. Niesamowicie eklektyczna pozycja z katalogu wytwórni Tru Thoughts. Wcześniej Jonathan James wydał płytę dla labelu Hombré. Dość słabo oceniona płyta spowodowała pięcioletnie milczenie producenta. Zmiana barw na wytwórnie z Brighton wyszła mu zdecydowanie na dobre. Wspomniany eklektyzm słyszy się w każdym z dwunastu utworów. Elementy radosnego funku, przeplatają się z klubową wręcz tanecznością. Wzruszające nieco soulowe wokale, mieszają się z hip hopowym rytmem. ‘Scrawny’s Beat’ to najlepszy przykład na wszechobecną na płycie fuzję organiki z klubowa stylistyką. ‘One Woman Army’ to nie tylko znakomity popis obecnej na płycie wokalistki, Laury Vane, ale również piękne połączenie żywiołowości i downtempowego beatu z nutą nb. Podobnie ma się sprawa ze znakomitym, otwierającym krążek ‘Keep Your Shirt On’. Inny, zaskakujący featuring na płycie pojawia się w kawałku ‘Muddled Morning’. Koleś nazywa się Rizzle i ma 16lat! Niesamowite, jak świetnie poradził sobie w tym numerze tym bardziej, że to jego debiut! ‘I, Silverfish’ to gościnny udział Rupa. Angielski akcent i świetna nawijka na bujającym podkładzie. Kolejny sztos. Równie dobrze brzmią instrumentalne tracki, których wszakże jest więcej niż tych z wokalem. I tak ‘Mutes And Drops’ to poruszający, głównie za sprawą pianina, utwór, przy którym nietrudno się rozmarzyć. ‘The Mist Lifts’ gorąco zachęca do rytualnego wręcz tańca, a zamykający album ‘The Tremmuh’ jest tak energiczny, że gdy dobiega końca momentalnie biegniemy do odtwarzacza w celu ponownego włączenia płyty. Bo jest coś uzależniającego na tym krążku.

Krążek od pierwszego razu wpada w ucho i trudno się uwolnić od muzyki na nim zawartej. Numer w numer same sztosy. Niemożliwością jest znudzić się intrygującym brzmieniem uzyskanym przez producenta. To jak pudełko czekoladek, z którego nie trzeba wybierać „tych ulubionych”, bo wszystkie smakują równie wybornie.


POSTSCRIPTUM: Czasem warto przyznać się do chwilowej słabości, bo z początku pusta kartka zapełniła się tekstem, irytacja i blokada ustąpiły miejsca radości z prezentacji świetnej płyty, a blog zyska kolejną recenzję.

4 marca 2009

Playlista #05

Dzisiejsza playlista obfituje po raz kolejny w bujające reggowo-funkowe brzmienia. Dodatkowo mini przegląd udziału Joe Dukie na featuringach u różnych artystów i afrykański sound lat 70 ubiegłego stulecia. Muzyka ma różne barwy, a najlepiej smakuje przy takiej pogodzie jak dzisiaj:)

Recloose - Deeper Waters (Yesking Remix)
Katalyst - How Bout Us feat. Steve Spacek
Eva Be - No Memory Of Time feat. Joe Dukie
Waajeed & Jazz Kats - Knives Out
DJ Day - Four Hills
Massive Attack - Karmacoma
Thievery Corporation - Blasting Through The City
Boozoo Bajou - Take It Slow feat. Joe Dukie
Celestine Ukwu & His Philosophers National - Okwukwe Na Nchekwube
The Sahara All Stars Of Jos - Feso Jaiye
NapiHedz - Jah Bless

Nowa płyta BLOCKHEAD


Blockhead napisał na Myspace taką oto notatkę:
My new album is done.

as of last week, i have finished work on my new album "the music scene". now begins the song and painful process of getting it into your hands. i'm hoping for a summer release (and that's looking like it's gonna happen).
a few fun facts about this album:
it's 12 songs long
it's coming out on ninja tune records
it's bringing back that depressing shit i know you guys love, but not so depressing you'll wanna kill yourself.
it's epic (I don't mean that in a bragging way, the songs are long and they flip up on a level that i've never done).
soon enough, i'll begin putting sneak previews of song up on my player but tis' gotta get it's final mix and mastered first.
so, yeah, this is just an early heads up. "The music scene" is coming.


Czyli mniej więcej na polski:

Blockhead zamierza na wakacje wypuścić swój nowy album zatytułowany "The music scene". Krążek ma liczyć 12 nowych kompozycji o nieco melancholijnym klimacie i ukaże się nakładem Ninja Tune. Twierdzi, że jego skillsy skoczyły na poziom, którego wczesniej nie osiągał, a co za tym idzie numery są dłuższe, "epickie"... Teraz czeka go załatwianie tego, by album ukazał się w sprzedaży i ma nadzieję, podany termin jest bliski prawdzie.

Super, kolejna konkret premiera w 2009, bo póki co jest dość niemrawo. Z niecierpliwością oczekuję na nowy krązek Blockheada, tym bardziej po tej kuszącej zapowiedzi i również licze, że płytka wyjdzie w połowie roku!

3 marca 2009

Lindstrom - Where You Go I Go Too


O powrocie disco do łask DJów i słuchaczy pisałem już przy okazji albumów Kelley’a Polara czy Trus’me. W przypadku Lindstroma, mamy jednak do czynienia z czymś nieco innym. To nie inspirowanie się czy wykorzystywanie wpływów muzyki disco. To jest disco, space disco. Trochę nowości, trochę staroci – Misz masz epok i połączenie zamiłowania do muzyki z lat 70 i 80 z nowoczesnym brzmieniem. Krążek ‘Where You Go I Go Too’ ukazał się w 2008 roku, ale do Polski dotarł dopiero niedawno – wstyd, ale to Polska właśnie… tak czy inaczej label Sound Improvement zdecydował się importować album na nasz rynek po przystępnej cenie, więc to nieco rekompensuje opóźnienie.


‘Where You Go I Go Too’ trwa prawie godzinę i składa się z … 3 numerów. Stanowią one swego rodzaju etiudy, maksymalnie rozbudowane „kolosy”, mieniące się barwami poprzednich dekad. To dość typowe dla muzyki tego gatunku, jak i dla samego Lindstroma, który do niej nawiązuje.


Najdłuższa jest sesja otwierająca płytę. Zatytułowana została tak, jak cały album i trwa około 30 minut. Można ją podzielić na kilka części. Trwające praktycznie 5 minut ambientowe intro w genialny sposób wprowadza nas w klimat wydawnictwa. Skradające się efekty, gitary i klawisze przenoszą w inny wymiar. To cos jak wyprawa w kosmos (w końcu space, nie?). Potem Lindstrom zaczyna budować napięcie, które w kulminacyjnym momencie wybucha syntezowanymi dźwiękami, jakby żywcem wyjętymi z muzyki ze starych seriali, filmów czy danceflooru. W całym przemyślanym i na pozór spokojnym utworze jest cząstka, może nie tyle rave’owego, ale jednak szaleństwa. I chociaż nie można skakać i wrzeszczeć, to jednak energia kumuluje się nie tylko w głowie. Za chwilę następuje uspokojenie klimatu. Trochę eksperymentu, trochę efektów. Znowu wracamy do kosmicznego podróżowania. Ktoś mógłby powiedzieć, że dość to Jarre’owska kompozycja. Jednakże dla mnie kawałki Lindstroma są o wiele ciekawsze, bogatsze w struktury i dużo cieplejsze brzmienia od tych produkowanych przez Jeana Michela. Kawałki norweskiego producenta są także bardziej przebojowe i – paradoksalnie – mniej komercyjnie. Mniej przy nich zadymy, więcej muzyki. To podoba mi się najbardziej.


Pół godziny przy ‘Where You Go I Go Too’ mija bardzo szybko i następuje łagodne i niezauważalne przejście do ‘Grand Ideas’. To utwór nieco krótszy, bo trwający „tylko” 10 minut. Ale jest również bardziej skondensowany. Nie potrzebuje intro (bo outro poprzedniej kompozycji świetnie spełniło jego rolę) ani budowania napięcia. To typowy taneczny numer. Rzecz jasna taneczny, jak na ten album, bo przecież tempo nie zostaje nagle podbite do 140 bpm… Mniej tutaj syntezatorów wybijających się na pierwszy plan, a więcej zwartego, równo płynącego brzmienia. Kosmiczne efekty kończące ten kawałek wprowadzają nas w długą podróż do domu.


‘The Long Way Home’ – tak zatytułowana jest ostatnia sesja. Ostatnia i wcale nienajgorsza. Rzekłbym nawet, że to, co najlepsze, autor płyty pozostawił na sam koniec. Wolno rozkręcający się numer „powrotny” przywołuje na myśl różne obrazy. Jakiekolwiek ona są, na pewno łączy się przymiotnik „pozytywne”. Kiedy niespokojne, brzmiące niczym tykające zegary dźwięki, wzbogacane gitarkami (pierwsza cześć utworu), wybuchają płynącymi, nieco melancholijnymi klawiszami (druga część), przychodzi mi do słowy słowo „cudo”. Tu najpełniej słyszy się dyskoteki lat 80, wypełnione poruszającymi przebojami, do których „tańczyli nasi rodzice”. Tu słyszy się nostalgię za ubiegłymi latami, za tamtejszymi utworami. To jak muzyka do napisów końcowych. I rzeczywiście tak jest, bo trwająca 15 minut kompozycja zamyka całość wydawnictwa. Gorąco jednak zachęca do ponownego wciśnięcia PLAY – nawet, jeśli mielibyśmy zrobić to tylko dla tego utworu – warto…


Album Lindstroma to hołd złożony postaciom ery disco. To także świetne wydawnictwo, utalentowanego producenta z Norwegii, o którym, nie wiedzieć czemu, mówi się dość mało. Tak czy inaczej ‘Where You Go I Go Too’ to porządny materiał i kawał dobrej roboty. Mocny i spójny krążek, godzina ciekawych i poruszających rytmów. Dla fanów space disco pozycja obowiązkowa… Szczerze? Dla całej reszty - także.

2 marca 2009

Back Cover 'Crash'

Ponieważ dalej oczekuję nadejścia płyty Miltona Jacksona 'Crash', pomyślałem sobie, że wrzucę tracklistę przy okazji prezentując back cover albumu.

A póki co na odsłuchu mam nabytki z Warszawy i jestem wprost zachwycony brzmieniem The Politik, Hinta i Mileza Benjimana. Kompilacja z Buzzin' Fly rozkłada mnie na łopatki, a secik GreenJesusa wprawia w dobry humor za każdym razem, kiedy go włączam. Byle dalej! ;)) A recenzje niedługo:)