Kamp!
Brennnessel
* * * * i pół
Siadam do napisania recenzji chyba najbardziej kontrowersyjnej polskiej płyty AD 2012, co w zasadzie trochę mnie bawi, bo przecież to krążek nagrany raczej nie dla wielkich idei, a skłaniający się bardziej w stronę beztroskiej, hedonistycznej zabawy. Mimo tego faktu, album Kamp! spolaryzował odbiorów na dwie przeciwstawne grupy – tych, którzy na jego punkcie oszaleli i tych, którzy stwierdzili, że to słabizna. Sam osobiście stoję mocniej po stronie entuzjastów longplaya Łodzian, co w sumie mnie dziwi, gdyż wcześniej jakoś trudno było złapać mi hype nakręcany darmowymi numerami wrzucanymi do sieci. Tym razem jest jednak inaczej.
Wpłynęła na to być może to pora wydania albumu – wszak sezon jesienno-zimowy prowokuje do poszukiwania ciepłych, lekkich brzmień, stanowiących remedium na za krótkie dni, trzymające słupek rtęci gdzieś około zera. A właśnie taki jest ten krążek. Obfitujący w taneczne brzmienia, oparte przede wszystkim na syntezatorach i spowolnionym beacie, a także balearycznych klimatach. Co ciekawe, z kimkolwiek nie rozmawiam na temat tej płyty zawsze przewijają się te same skojarzenia: kalifornijskie rytmy, wiatr we włosach i słoneczne dni pełne błogiego lenistwa. To z pewnością dlatego te ponad czterdzieści minut spędzone w towarzystwie melodyjnych utworów to zdecydowanie przyjemny czas.
System pracy ‘bedroom producers’ i nagrywanie muzyki w warunkach ‘home made studio’ przyniosły bardzo ciekawy efekt. Z jednej strony chłopaki dają żywiołowe koncerty, grając od małych klubów po wielkie festiwale, z drugiej serwują na krążku niedoskonałe, a wręcz niedorobione brzmienie. Od otwierającego całość numeru ‘Oaxaca’ po samo zakończenie słychać, że to bardzo jednolita całość, spójna i konsekwentnie zagrana. Do tego stopnia, że momentami ma się wrażenie, że leci wciąż ten sam kawałek. Szybko jednak w głowie układają się kolejne refreny, które trudno zapomnieć i z każdym kolejnym razem łapałem się na nerwowym oczekiwaniu na swój ulubiony moment kawałka.
Nie przeszkadza mi w tym to, że teksty są właściwie o niczym – jeśli chcę posłuchać życiowych rozkmin ubranych w cudowną polszczyznę sięgam raczej po Nosowską. Nie przeszkadza mi też fakt tego, że wszystko, co zaprezentowali panowie na albumie pojawiało się wcześniej na wydawnictwach zagranicznych wykonawców, gdyż moim zdaniem to dobrze, że Kampowcy wzorują się na fajnych zespołach. Możecie mówić, że to kiepska implementacja chill wavu czy synthpopu, ale pokażcie mi grupę, która oscyluje w podobnych klimatach i zyskała tak liczne grono odbiorców, że koncerty wyprzedają się praktycznie wszędzie w każdym mieście, w którym gra. Myślę, że mimo wszystko warto było czekać na ten album, a jeśli sądzicie, że po jego wysłuchaniu nic w głowie nie zostaje, to spróbujcie uwolnić się od ‘Distance Of The Modern Hearts’ czy ‘Melt’... Nie dacie rady.
Tekst dla Muno.pl