Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzje. Pokaż wszystkie posty

21 września 2015

lutto movies lento mondo.

Dorwałem się dzisiaj do nowej EPki Lutto Lento. To dość ciekawy reprezentant wytwórni Transatlantyk, o której w tym roku głośno zarówno w Polsce i na świecie. Ciekawe właściwie jest tutaj wszystko, a zagłębianie się w kolejne fakty, koneksje i dygresje ujawnia coraz więcej ciekawostek. Bo mówienie o samej muzyce jako o ciekawym zjawisku jest totalnym lamerstwem – tutaj trzeba patrzeć na całe zjawisko, którego produkcje Lutto są wycinkiem, a które – posunę się do tego stwierdzenia – dźwignęło z gruzów spory wycinek polskiej elektroniki i nadało jej powiew świeżości. Myślę, że naprawdę nie musze się usprawiedliwiać z tych słów, ale pewnie i tak przyjdzie mi na to ochota – dobre rzeczy są tego warte. 

Wydawnictwo zatytułowane jest ‘Mondo Hehe’. Ledwie zacząłem pisać o konkretach, a już mam piękne pole do popisu. Z czym kojarzy się wam ten tytuł? Mnie na przykład od razu przyszedł do głowy dość specyficzny gatunek filmowy – Mondo Movies. Niewprawionym w temat już tłumaczę – otóż są to filmy, które pokazują nic innego jak prawdziwą, nieucharakteryzowaną śmierć. Ktoś kogoś zabił, ktoś to nagrał, ktoś inny to obejrzał. Nie muszę chyba rozwodzić się nad tym jak bardzo popierdolony to temat, ale chętnie zastanowię się nad tym w kontekście tego wydawnictwa. Oczywiście z przymrużeniem oka odnosząc się do drugiego członu tytułu (‘Hehe’). 

Punktem wyjścia należałoby tu uczynić sposób produkcji, który wypracował sobie ten producent. A jest on tyleż wariacki, co intrygujący i przyznam szczerze – mocno rozbujał moją wyobraźnię. W wywiadzie udzielonym ‘Mi Magazynowi Muzycznemu’ producent opowiada: „Rozbieram kasetę i wycinam 20 cm. Nie wiem, co jest na tej taśmie. Sklejam, składam i słucham. (…) Robiąc pętlę taśmową, w żaden sposób nie mogę przewidzieć, co z tego będzie…”. Trudno mi oczywiście wnioskować czy podobny sposób produkcji towarzyszył tworzeniu materiału zebranego na ‘Mondo Hehe’, ale biorąc pod uwagę to, że Lutto przyznaje iż takie randomowe pętle gromadzi na komputerze, całkiem możliwe, że zostały one składowymi tychże kawałków. A jak to się ma do mondo movies? Patrząc na całą ideę samplowania – zwaną dość zabawnie plądrowaniem muzycznych archiwów – puryści rzekliby, że to dosłownie „zabijanie starej dobrej muzyki”, a materiał powstający w efekcie takich zabiegów to zapis tej zbrodni. Porównanie może wydać się niektórym naciągane, jak każda teoria wyrastająca na gruncie puryzmu. Gdyby jednak głębiej się nad tym zastanowić można przyznać temu rację. Inna rzecz czy pochwalamy taką zbrodnie czy też jesteśmy jej zdecydowanie przeciwni. 

Odsuwając jednak na bok etyczne zagadnienia dotyczące samplowania, weźmy na język gotowy produkt. W wypadku ‘Mondo Hehe’ zbrodnia popłaciła – dostaliśmy solidny zestaw muzyki na przekór innowacyjnej i osadzonej w przeszłości zarazem. Jednym zdaniem jest to EPka pełna sprzeczności. Wygrzebane starocie posklejane w nowe utwory, którym mimo wszystko towarzyszy oldskulowy szum w tle. Muzyka połamana i na pozór surowa, luźno osadzona jednocześnie w modnym ostatnio chicagowskim nurcie (tytułowy numer) przełamanym eksperymentalnym, psychodelicznym klimatem. Pętle perkusyjne brzmiące jak powycinane z kawałków, pamiętających świetność dawnego, melodyjnego house’u. Zaraz obok płynie ostro szajbnięta nuta przypominająca wibrafon wyjęty z dobrego horroru lat 60tych. A nad wszystkim wesoły pan recytuje jak zaklęty szalone liczby. Nie trzyma się kupy? Blef. To składowe dobrego bangera i szczerze mówiąc chciałbym kiedyś sprawdzić jak sprawdza się na pełnym parkiecie zestawione z plastikowo brzmiącym nowym albumem Julio Bashmore’a (#kijwmrowisko). 

Lecimy dalej i dostajemy kolejną zbitkę sprzeczności. ‘Til Tomorro’ to twarda stopa, zmechanizowany bit, który brzmi jak wymierzony od linijki, a to wszystko umocnione zwielokrotnionymi i ponakładanymi na siebie klawiszami pożyczonymi z napisów końcowych jakiegoś peerlowskiego serialu. ‘Cold Water’ z kolei to ucieczka samolotem z kradzionymi z afrykańskiego targowiska winylami zamaskowanymi w taki sposób, żeby za nic w świecie nie dało się odkryć ich prawdziwego pochodzenia. Tak docieramy do numeru, który spokojnie mógłby nagrać Motor City Drum Ensemble, czyli ‘Casino’. Tajemniczy, ale miękki. Rozbujany, ale mrożący krew w żyłach, jakby wyjęty z dobrego thrillera motyw muzyczny osadzono na tanecznym bicie. Smaczku dodaje pojawiający się nagle kryminalnie pobrzmiewający dęciak. Hipnotyczne, klimatyczne, powalone i regularne jednocześnie. 

Nie pamiętam kto ostatnio na polskiej scenie house’owej wywarł na mnie takie wrażenie, jak Lutto Lento. Jeszcze nie tak dawno zachwycałem się jego surową i mechaniczną EPka ‘Whips’, teraz dostaje do ręki wydawnictwo które jest totalnie inne, a ma z poprzednim sporo punktów wspólnych. Gdzie tu logika? Odpowiedzią może być sam tytuł. Pal licho nagrywanie śmierci. Mondo to po włosku świat – różnorodny, ale jeden. Jak muzyka Grzelaka.

#LuttoLento
#MondoHehe
#Transatlantyk
#2015


26 lipca 2013

[review] Mayer Hawthorne - Where Does This Door Go

Pamiętam to poruszenie, które Hawthorne wywołał pierwszą płytą. Każdy w kółko nawijał historię o niedowierzaniu Peanut Wolf Buttera w to, że koleś nagrywa tu i teraz, a nie 40-50 lat temu. Posypały się daleko idące porównania do Curtis Mayfielda, którym wokalista się inspirował. Na gramofonach obracało się czerwone, winylowe serce, wszyscy pośpiewywali „Just Ain’t Gonna Work Out”, a Mayer w czarnobiałym klipie ubrany w garnitur umawiał się z dziewczynami i zbijał piątki z koleżkami z hip hopowej branży. Wszystko to pamiętam, mam do tego sentyment, sam zapętlałem debiutancki longplay dziesiątki razy. Tego sentymentu brakło niestety samemu Hawthorne’owi, który właściwie już na drugiej płycie zaczął obierać bardziej popowy kurs. Nie zapowiadał on jednak katastrofy, która nastąpiła w wypadku najnowszego krążka. Sam fakt wcześniejszego odejścia ze Stones Throw mnie zaniepokoił – może tam ustawiliby go na właściwym torze. Niestety sam zainteresowany wolał uderzyć w mniej wymagające gusta i tak oto zaprezentował zestaw typowych radio-friendly piosenek. Przyjemne zaśpiewki zamienił w tandetne „lalala”, brzmiące jak idealny podkład na wesele z szeregiem wąsatych wujków i podszczypujących polika ciotek. A skoro już jesteśmy w temacie, to ‘Where Does This Door Go’ przypomina mi właśnie taką pamiątkową weselną kasetę – obejrzeć raz i postawić na półce, żeby była. Można ewentualnie przy niedzielnym obiedzie co lepsze momenty pokazać rodzinie. Takich momentów na trzeciej płycie jest jednak niewiele. Te drzwi prowadzą do nikąd, panie Mayer. Sorry, but it just ain’t gonna work out…

7 lipca 2013

[review] Natu - Kozmic Blues

NATU
KOZMIC BLUES


Siostry Przybysz uwielbiam za to, że cały czas kombinują. Obie z powodzeniem mogłyby zasiąść w wygodnym fotelu, odcinać kupony od partycypacji w zespole Sistars i generalnie żyć wporzo. Jednak wolą kombinować – i w tym cały ich urok i szczęście, że swoimi coraz nowszymi pomysłami odważnie dzielą się ze słuchaczami. Tym razem na tapetę wziąłem sobie krążek Natalii. Znana dotychczas z soulowych występów wokalistka upatrzyła sobie piosenki Janis Joplin i nagrała tribute-album złożony z 12 coverów i jednej autorskiej piosenki, która jednak na wskroś przesiąknięta jest klimatem utworów Pearl. Mowa o singlowym ‘Niebieskim’ – chwytliwej piosence z przeuroczym refrenem i zapadającej w pamięć melodią. Posłuchajcie kilka razy, a potem spróbujcie się uwolnić od nucenia „na serca dnie niebieski kolor jest czy tego chcesz, czy nie”. Pozostałe numery – cóż… nie mogły się nie udać. Natu do współpracy zaprosiła grono naprawdę wspaniałych muzyków, którzy zagrali wszystko jak należy. Gdzie trzeba mocnej – jest mocniej, gdy delikatniej – na pierwszy plan wysuwa się głos Natalii, są harmonijki, są i puzon i saksofon. Wszystko na żywo, podobno nagrywane na setkę – faktycznie nie czuje się tutaj zbędnej ingerencji polepszaczy, a jedynie pełnokrwiste granie. W to granie Natu w znakomity wręcz sposób wpisuje się swoim wokalem. Na potrzeby ‘Kozmic Blues’ wyszła z dotychczasowego soulowego stylu. Przychrypnięty, zdecydowanie prowadzący miejscami piszczący głos, zdarte gardło… Te nagrania naprawdę mają klimat i nie utraciły charakteru pierwowzoru. Bardzo cenię to wydawnictwo – pomimo, że na co dzień słucham innych klimatów, lubię włączyć sobie krążek, by wraz z Natu drzeć się wniebogłosy śpiewając ‘Maybe’ czy zasłuchać się w tytułowy ‘Kozmic Blues’.

27 kwietnia 2013

Novika - Heart Times


Na stronach serwisu MUNO.PL do poczytania moja recenzja trzeciej płyty Noviki 'Heart Times', jak również wywiad z wokalistką, w którym opowiada o pracy nad płytą, pierwszej kooperacji z producenTKĄ oraz ulubionych miejscach do spędzenia wolnego czasu w Warszawie. Zapraszam! :)

RECENZJA

WYWIAD

PS. Polecam wybrać się na jeden z koncertów Heart Times Tour - naprawdę niezła energia!

17 marca 2013

[review] Trus'me - Treat Me Right


David Wolstencroft powraca z trzecim albumem i ktoś, kto zatrzymał się na jego poprzednim longplayu, nie śledząc choćby remixów, które ukazały się niedawno, może być zdziwiony. Producent dotąd kojarzy ze slomo house’owym stylem, podbija tempo nagrań. Tym razem proponuje muzykę znajdującą się na styku rasowego techno i nowoczesnego house’u doprawionego mocnym, zdecydowanym basem. 
Właściwie potrzeba czasu, by oswoić się z tym krążkiem, co może wydawać się dziwne przy pierwszym odsłuchu. Początkowe wrażenie, że mamy do czynienia jedynie ze zbiorem tracków przeznaczonych na parkiet jest wysoce zwodnicze. Rzecz jasna 40 minut spędzonych z ‘Treat Me Right’ przynosi zestaw konkretnych, parkietowych killerów, które charakteryzuje intensywność i ekstatyczna motoryczność. Tyle że całość składa się na wprawnie opowiedzianą historię, co jest właściwie specyficzne dla krążków Wolstencrofta.
Można wyczuć, że Trus’me nie do końca zrezygnował z poprzednich dokonań, co ujawnia stosując znane skądinąd techniki produkcyjne. Szczególnie mocno słychać to w otwierającym ‘Hindsight’ i kończącym album ‘Long Distance’. W tym ostatnim kawałku, niczym na pierwszej płycie, pojawia długi, filmowy dialog („Big Blue” z 1988 roku) i spokojny chill outowy klimat. ‘Handsight’ z kolei wydaje się być zebraniem wszystkiego, co najlepsze na poprzedniej płycie – ‘In The Red’. Powiązania z drugim krążkiem artysty wykazuje także ‘Moonlight Kiss’ – lekko abstrakcyjny track, choć nie zwalniający tempa narzuconego przez inne kompozycje. 
Z drugiej strony trafiają się też hardkorowe sztosy, jak np. nieco acidowy ‘I Want You’, brzmiący nieco, jak zeszłoroczne kooperacje Boddiki i Joy Orbisona. Równie intensywny jest ‘Somebody’ – motoryczny numer oparty na wielokrotnych zapętleniach, szybkim i równym tempie, gęsto posiekanym hi hacie i wokalnym samplu. Ciekawy i przyjazny „wybiegowy” house przynosi ‘T’es Une Pute’. Im więcej czasu poświęci się dźwiękom zgromadzonym na ‘Treat Me Right’, tym więcej zauważyć można smaczków budujących dźwiękowe bogactwo zawarte na albumie. Utwory poskładane są z wielu ścieżek, odkrywają soczyste i organiczne brzmienie, któremu daleko do surowego, syntetycznego stylu. 

Kluczem do łyknięcia tego albumu jest pozbycie się syndromu „niewolnika wizerunku artysty”. Domowe tracki idealne na sobotnie popołudnia Wolstencroft nagrywał kiedyś. Teraz postawił na produkowanie klubowych sztosów. Te perfekcyjnie zaplanowane i rozegrane numery, którym niczego nie brakuje, zachwycają bogactwem brzmienia i melodyjnością. Trus’me jak zwykle nie zawiódł.



w tym miejscu świetny miks nagrany dla XLR8R, w którym usłyszeć mozna kilka kawałków z 'Treat Me Right', polecam.

11 marca 2013

[review] Kixnare - RED

Kixnare „odszedł” od krojenia klasycznych bitów pod rodzime rapy, przestawiając się na eksplorowanie nieco bardziej nowoczesnego nurtu szeroko pojętych new beats na ‘Digital Garden’. Potem w labelu We Are Your Music Mate pokazał, że i bardziej eksperymentalne rejony pogrzanej basowej muzyki nie są mu obce. Kolejnym ruchem był singiel ‘Gucci Dough’, który w chwili pisania tego tekstu ma zebranych ponad 110 tysięcy wejść na youtube. To na artystę niszowego, wydającego w małym labelu wyznającym zasadę DIY jest wynikiem co najmniej doskonałym. Ale jednocześnie wcale nie tak bardzo zaskakującym, biorąc pod uwagę to, że Kix to klasa sama w sobie, bowiem jak się okazuje producent radzi sobie świetnie na wielu polach. Albumem ‘RED’ udowadnia, że i styk nowofalowego R’n’B, zestawionego z bassowymi dźwiękami UK, trochę hip hopową stylistyką podbitą dodatkowo IDMowymi trickami nie stanowi dla niego problemu. 
Rozpoczynające całość ‘Echoes’ pozwala dobrze wczuć się w klimat prezentowany przez producenta na ‘RED’. Kawałek momentami przynosi skojarzenia z łagodniejszymi poczynaniami Jimmy’ego Edgara. Może nie definiuje całości tak dobrze, jak wspominany singlowy ‘Gucci Dough’, jednak zdradza, że kolejne 40 minut spędzimy w towarzystwie wielowarstwowo ponakładanych syntezatorów przywołujących atmosferę syntetycznych wykonów z przełomu lat 80/90. Mimo wszystko to jednak wciąż ciepłe brzmienie, znajdujące się na pograniczu kołysania biodrami i pościelowego klimatu (klip!). Z drugiej strony, słuchając ‘Chicago Bulls’ czy Goin Home’, wyobrażam sobie co te numery mogą zdziałać w klubie. Idealnie wyważona energia, cykające bity i perkusyjne salwy tworzą naprawdę udaną mieszankę. Chropowate dźwięki rozbujanego ‘The Eraser’, połamane ‘No More’ i przypominające konsolowe melodyjki ‘Automatik’ świetnie uzupełniają spójną wizję Kixa. Zaskakująco na tym tle wypada podsumowujący ‘Red’ utwór ‘Red Dreams’ z junglową perką. 
To bardzo intensywny album, pełen dźwiękowych niuansów, które trudno wychwycić przy jednorazowym odsłuchu. Tym lepiej więc, że chce się do niego często wracać w przeróżnych sytuacjach. Jeśli więc skusił Was wypuszczony kilka tygodni temu singiel, z pewnością nie będziecie zawiedzeni nabywając całość. To jeden z najlepszych indeksów w katalogu U Know Me.

10 stycznia 2013

Kamp! - Kamp!

KAMP!
Kamp!

Brennnessel
* * * * i pół

Siadam do napisania recenzji chyba najbardziej kontrowersyjnej polskiej płyty AD 2012, co w zasadzie trochę mnie bawi, bo przecież to krążek nagrany raczej nie dla wielkich idei, a skłaniający się bardziej w stronę beztroskiej, hedonistycznej zabawy. Mimo tego faktu, album Kamp! spolaryzował odbiorów na dwie przeciwstawne grupy – tych, którzy na jego punkcie oszaleli i tych, którzy stwierdzili, że to słabizna. Sam osobiście stoję mocniej po stronie entuzjastów longplaya Łodzian, co w sumie mnie dziwi, gdyż wcześniej jakoś trudno było złapać mi hype nakręcany darmowymi numerami wrzucanymi do sieci. Tym razem jest jednak inaczej.
Wpłynęła na to być może to pora wydania albumu – wszak sezon jesienno-zimowy prowokuje do poszukiwania ciepłych, lekkich brzmień, stanowiących remedium na za krótkie dni, trzymające słupek rtęci gdzieś około zera. A właśnie taki jest ten krążek. Obfitujący w taneczne brzmienia, oparte przede wszystkim na syntezatorach i spowolnionym beacie, a także balearycznych klimatach. Co ciekawe, z kimkolwiek nie rozmawiam na temat tej płyty zawsze przewijają się te same skojarzenia: kalifornijskie rytmy, wiatr we włosach i słoneczne dni pełne błogiego lenistwa. To z pewnością dlatego te ponad czterdzieści minut spędzone w towarzystwie melodyjnych utworów to zdecydowanie przyjemny czas.
System pracy ‘bedroom producers’ i nagrywanie muzyki w warunkach ‘home made studio’ przyniosły bardzo ciekawy efekt. Z jednej strony chłopaki dają żywiołowe koncerty, grając od małych klubów po wielkie festiwale, z drugiej serwują na krążku niedoskonałe, a wręcz niedorobione brzmienie. Od otwierającego całość numeru ‘Oaxaca’ po samo zakończenie słychać, że to bardzo jednolita całość, spójna i konsekwentnie zagrana. Do tego stopnia, że momentami ma się wrażenie, że leci wciąż ten sam kawałek. Szybko jednak w głowie układają się kolejne refreny, które trudno zapomnieć i z każdym kolejnym razem łapałem się na nerwowym oczekiwaniu na swój ulubiony moment kawałka.
Nie przeszkadza mi w tym to, że teksty są właściwie o niczym – jeśli chcę posłuchać życiowych rozkmin ubranych w cudowną polszczyznę sięgam raczej po Nosowską. Nie przeszkadza mi też fakt tego, że wszystko, co zaprezentowali panowie na albumie pojawiało się wcześniej na wydawnictwach zagranicznych wykonawców, gdyż moim zdaniem to dobrze, że Kampowcy wzorują się na fajnych zespołach. Możecie mówić, że to kiepska implementacja chill wavu czy synthpopu, ale pokażcie mi grupę, która oscyluje w podobnych klimatach i zyskała tak liczne grono odbiorców, że koncerty wyprzedają się praktycznie wszędzie w każdym mieście, w którym gra. Myślę, że mimo wszystko warto było czekać na ten album, a jeśli sądzicie, że po jego wysłuchaniu nic w głowie nie zostaje, to spróbujcie uwolnić się od ‘Distance Of The Modern Hearts’ czy ‘Melt’... Nie dacie rady.

Tekst dla Muno.pl

6 listopada 2012

Loco Star znów nie zawodzą!

LOCO STAR
Shelter
Kayax
(miliard gwiazdek)

Długo zwlekałem z opisaniem trzeciego już albumu trójmiejskiej grupy Loco Star. Nie dlatego, że musiałem wyrobić sobie ostateczne zdanie czy być pewnym swoich wrażeń dotyczących muzyki, ale po to, by odpowiednio ubrać w słowa to, co dzieje się na tym krążku. A dzieje się nie mało.

Przede wszystkim członkowie zespołu mogli pozwolić sobie na wiele swobody w trakcie produkcji i realizacje własnych pomysłów opartych o zaskakujące nieraz inspiracje. Nie pretendują do miana super gwiazd polskiego rynku muzycznego, nie silą się na pisanie przebojów dla kierowców, lubiących zapuścić sobie wiadomo-które-radio i nie gonią modnych obecnie trendów. W tym tkwi magia tego, co robią – w puszczaniu wodzy muzycznej fantazji, jak tylko im się podoba. Pewnie właśnie dlatego każda ich płyta jest inna i eksploruje pokłady muzyki, najogólniej rzecz ujmując elektronicznej.

‘Shelter’ to album niby najbardziej przystępny w dyskografii grupy, a jednocześnie wymagający największej koncentracji. Popowe melodie urzekają wpadającym w ucho brzmieniem, refreny szybko zapadają w pamięć, a teksty są tak ciekawe, że naprawdę trudno jest oprzeć się stwierdzeniu, iż jest to album kompletny. Z drugiej jednak strony ilość produkcyjnych smaczków, na jakie pozwolili sobie Loco Starcy (hehe) przyprawia o zawrót głowy. Tu ciekawie pocięte bębny, gdzie indziej wpada zmiana rytmu, szybkie tempo przechodzi w łagodny ton. Przysłuchiwanie się temu, jako całości sprawia naprawdę ogromną przyjemność.

‘Shelter’ to również płyta niosąca trochę zmian. Do mikrofonu dorwał się Tomasz Ziętek, do tej pory zajmujący się głównie produkcją i okazało się, że duet wokalny, który w kilku numerach tworzy wraz z Marsiją świetnie się sprawdza. Więcej również na tym krążku melancholijnego wydźwięku skrytego pomiędzy z pozoru lekkimi dźwiękami. Najbardziej wyczuwalny jest w utworze ‘Slo Mo’, ale odnajdziemy go również wsłuchując się w ‘Artifiction’ czy ‘Orla’. Równoważą go natomiast pogodne ‘TV Head’ (z zabawną fabułką) i piękny instrumental zamykający album - ‘Shelf’, w którym najmocniej zespół pokazuje się z tej bardziej improwizacyjnej, elektronicznej strony.

Oczywiście rzeczona nostalgiczna atmosfera nie przyprawia o depresję, jednak trudno odbierać całość jako zbiór chill outowych piosenek. Tym bardziej, że używanie jakichkolwiek ram gatunkowych w przypadku Loco Star byłoby moim zdaniem wielkim błędem. To po prostu bardzo wciągający album, gwarantujący wiele fajnie spędzonych godzin.

12 października 2012

3 x dobra płyta!

Ostatnio publikowane

Pierwszy poważniejszy tekst o płycie hip hopowej, którą zaliczyłbym do jednych z lepszych w tym roku. Duet Jarel-Doom odwalił kawał dobrej roboty i zarówno pod względem bitów, jak i rapu nie mam tu nic do zarzucenia. Więcej o JJ Doom 'Key To The Kuffs' do poczytania w tym miejscu.




Ostatnie wydawnictwo Four Teta, czyli album 'Pink', do którego z początku byłem nastawiony bardzo sceptycznie ze względu na to, że to jedynie zbiór wcześniej wydanych utworów. Na koniec wyszło tak, że muzyka mi się wkręciła, a sama idea zebrania tego w jedną całość okraszoną dwiema nowymi kompozycjami okazała się trafionym pomysł, gdyż całość nie brzmi, jak składak, ale pełnoprawny longplay. Cała recenzja do poczytania tutaj




Kilka słów o bardzo ciekawym wydawnictwie duetu hau_mikael ukazało się z kolei na Don't Panic Online. Podwójna dwunastka składa się z 2 autorskich numerów i aż dziewięciu remiksów wykonanych przez naprawdę dobry zespół producentów, między którymi wymienić można Envee'ego, Zeppy Zepa czy Fulgeanca. Warto posłuchać!

24 września 2012

beatbattle.poznań V

Bardzo lubię natrafiać na niezależne przedsięwzięcia wydawnicze na polskim rynku. Krążek beatbattle.poznań ściśle związany jest z Mistrzostwami Polski Beatmakerów. Płyta nie tylko promuje nadchodzącą, piątą edycję wydarzenia, ale jednocześnie zbiera produkcje finalistów poprzedniej. Album złożony jest z 11 nagrań, które były dla mnie niemałym zaskoczeniem.
Faktycznie bez bicia muszę przyznać, że przy zakupie tego wydawnictwa kierowałem się udzielem wsparcia tej bez wątpienia ciekawej inicjatywie. Oczywiście ciekawiło mnie, co usłyszę na płycie, ale spodziewałem się raczej naśladowców Daniela Drumza czy innych producentów ze stajni U Know Me Records. Kiedy wrzuciłem płytkę do wieży i wcisnąłem play, szybko okazało się, jak strasznie się myliłem. Już na wejściu moją sympatię zdobył otwierający kompilację kawałek BeJotKi rozpoczynający się pokręconą melodyjką rodem z PRL-owskiej produkcji filmowej, przełamaną acidowym klimatem i bogato brzmiącymi syntezatorami. Od samego początku do końca kompilacja trzyma równy poziom. 
Rozpłynąłem się przy klasycznie brzmiącym ‘Freedom’ autorstwa Pod kluczem, który kawałkowi za pomocą smyczków nadał filmowe brzmienie i urozmaicił je samplami brzmiącymi niczym z epoki disco, tyle że bardziej slo-mo. Tak samo wpłynął na mnie ‘041’ Nowoka z Nocnych Nagrań – to zdecydowany faworyt na tej płycie. Pianino i dęciaki oparte na hip hopowym bicie i sunącym basie, tworzą melancholijny klimat zadymionej knajpy, idealny do odpalenia fajki i zanurzeniu się w tej gęstej atmosferze. Chwilę później rozbrzmiewa ‘Dancing with the dolphins’, czyli dubstep, taki, jak powinien być - trzymający z dala od irytujących wiertar. Zamiast tego Random Trip oferuje głęboki, nisko osadzony bas, subtelnie ukryte woble, powrzucane, pojedyncze plemienne zaśpiewy i lekko płynącą nad wszystkim ambientową ścieżkę. Warto zwrócić uwagę na twórcę tego numeru – osobiście czekam na jakieś większe wydawnictwo. ‘Save my soul’ Robaka to z kolei zabawa wycinkami z audycji TV przechodząca w swobodnie płynący bit o ciepłym chill outowym zabarwieniu, a zabity zaproponował typowy hip hopowy instrumental, który jest na tyle przyjemny, że wcale nie brak mi przy nim wokalu. Całość zamyka tłusty numer 'Sky Apache' pokazujący, jak za pomocą motywu na skrzypcach można odciążyć basowe dźwięki. 
Mógłbym pisać o każdy kawałku z osobna, ale myślę, że o wiele większą frajdę sprawi słuchanie tego krążka, zamiast czytanie o nim. Szczerze polecam, gdyż po pierwsze jest to dowód, że kreatywnych beatmakerów w naszym kraju nie brakuje, a po drugie to zbiór świetnie wyprodukowanych kawałków, którym warto poświęcić te pół godziny i kilkanaście złotych. Polecam.

22 września 2012

Konkretnie o: "Mala in Cuba"

Mala zafasycnowany kubańską muzyką wydaje płytę. Na dodatek wszystko w Brownswood Recordings. Na początku byłem zaskoczony takim połączeniem, ale potem pomyślałem, że przecież Gilles ze swoimi kompilacjami around the world lubi etniczne wątki i chętnie takowe przyjmie do swojej wytwórni. Peterson to jednocześnie znak jakości i chociaż obecnie hype – jeśli można tak to określić – na tego radiowca trochę opadł, to jednak wciąż dobrze sięgnąć czasem po coś, co rekomenduje. I tak jest w przypadku krążka ‘Mala In Cuba’, bowiem okazuje się, że muzyczna podróż znanego z DMZ crew producenta to całkiem udana sprawa.

Płyta urzeka już od samego początku, kiedy w klimat wprowadza nas utwór ‘Introduction’. Połączenie kubańskiej perkusji i pianina współgrającego z głębokim, kontemplacyjnym basem tak charakterystycznym dla stylu Mali brzmi nadzwyczaj naturalnie. Zupełnie tak, jakby było sobie pisane od dawna i tylko czekało, aż ktoś na to wpadnie. Nie ma co ukrywać, że wiele do powiedzenia ma tutaj wyczucie autora płyty, bo podejrzewam, że gdyby zabrali się za to nazwijmy ich „nowopokoleniowi” dubstepowcy, z Kuby nie zostałoby nic, bo wszystko zagłuszyłyby irytujące rechoczące żaby. A tak mamy rozbujane oraz idealnie przestrzenne i wyraziste utwory podbijane gorącymi rytmami. Co więcej całości daleko do żenującego klimatu w stylu muzyki miejsc, świata czy innego pseudo-etno projektu. Producent uniknął banału i ciekawy koncept przekuł na interesujący godzinny album. Za to właśnie należą się Mali brawa.

21 sierpnia 2012

Archiwalnych słów kilka o Niewidzialnej Nerce


Siadam do pisania tego tekstu, podczas, gdy z głośnika słyszę po raz nie wiem już który bity zawarte na Niewidzialnej Nerce. Myśląc, co mogę napisać o tym projekcie, przez głowę przewijały mi się różne koncepcje. A to taka, żeby uderzyć w gówniarskie czasy, kiedy z kumplami biegało się po blokowisku, a potem hejtowało jednych raperów, drugich doceniając za dobre rapsy. Innym pomysłem był powrót do okresu, kiedy hip hop w Polsce startował, kiedy każdy z wykonawców intuicyjnie kleił swoje rymy, producenci tworzyli bity w piwnicach na pierwszym sprzęcie, jaki dostali. Ale jestem przekonany, że i tak nie opowiem tego lepiej niż właśnie dwupłytowe wydawnictwo zatytułowane ‘Niewidzialna Nerka’. I właśnie w tym całym przedsięwzięciu najbardziej niesamowite jest to, że głos oddaje się muzyce stworzonej z sampli wyciągniętych z klasycznych kawałków, jak ‘Nie ma skróconych dróg’ z niezapomnianego krążka ‘Światła miasta’, ‘Polepionego’ z pierwszej płyty Fisza czy ‘Dźwięków stereo’. A właściwie producentom, którzy niejako pośredniczą w tej opowieści jednocześnie oddając hołd polskiemu hip hopowi. Okazuje się, że to wciąż chwyta, przywołując sentymentalne wspomnienia, obrazy, a przede wszystkim dźwięki.

Ktoś gdzieś na temat tej płyty napisał, że można by sprzeczać się, który bit jest najciekawszy, który najlepszy, a który zachował najwięcej z oryginału, ale nie ma to sensu. I ja się do tego zdania przychylam. Trudno bowiem traktować te kawałki, jako pojedyncze kompozycje. Poza tym cała inicjatywa, wysiłek, jaki podjęli inicjatorzy tej akcji (S1Warsaw) i kreatywność, którą wykazały się takie postacie, jak Kixnare, Praktik, Daniel Drumz, Roux Spana czy Night Marks Electric Trio, zasługuje na wielkiego plusa i dozgonną wdzięczność tych, którzy wiedzą, co w tej grze jest najważniejsze: zajawka. Nie ma się nad czym zastanawiać, tylko czym prędzej zamawiać swoją kopię. Fajnie mieć ten album na półce tym bardziej, że jest oprawiony w klimatyczny digipack. Powrót do przeszłości w nowoczesnej formie sprawia naprawdę wielką frajdę.

4 marca 2012

Luciano, Vagabundos i pacha. sory: Pacha.


Dobra, przyznaję, że jak zobaczyłem trackliste tego mixa to się napaliłem i to na coś bardzo fajnego. Być może moje oczekiwania były zbyt duże, bo wyszła house'owa siekanka, ale niektórym może się to spodobać. Wypośrodkowana ocena i recenzja do poczytania tutaj, a ja wracam do znakomitych kompilacji z ubiegłego roku.


21 stycznia 2012

Teielte 'Wooden Love EP'


Kilka dni temu miałem zaszczyt i przyjemność opiniować kolejne wydawnictwo labelu U Know Me. Tym razem swoje produkcje po raz kolejny proponuje Teielte. Nie ma tu co przedłużać, to znakomita porcja zajebiście skrojonej muzyki z ogromnym potencjałem i bogactwem inspirujących świeżych dźwięków. Moja opinia poniżej + link do pozostałych opinii (m.in. Harper, SLG czy Sebol), a także promujące całość single: 'Selcouth' oraz nagrany z gościnnym udziałem Daniela Drumza 'Dont'. Jest grubo.

Po wykręconym singlu Teietle prezentuje EPkę, którą na samym początku roku wysoko podnosi poprzeczkę. Nowe wydawnictwo przynosi nie tylko pokaz znakomitych bitów z łatką abstract, ale także niezłą zagwozdkę w kwestii kwalifikacyjnej, jak również opisowej. Trudno bowiem opowiedzieć o fantastycznie połamanej muzyce, ruszającej nie tylko przysłowiową nóżkę, ale przyspieszającej bicie serca i przepływ myśli. O muzyce, która jednocześnie jest na tyle wielowarstwowa, że jej pełne odkrycie wymaga więcej niż tylko kilkurazowego, pobieżnego odsłuchania. Te produkcje dostarczają ogromną dawkę przyjemności i satysfakcji, bowiem czas spędzony z ‘Wooden Love’ z pewnością nie jest stracony. A koncentracja, jaką wykażemy podczas kontaktu z tymi dźwiękami zwróci się nam z nawiązką. Sposób, w jaki Teielte konstruuje utwory wprawia w osłupienie. Nie brakuje tu smaczków, a mimo to wszystko jest zarazem przejrzyste i głębokie. Opierając swoje kawałki o mocną stopę i bazując na elektronice, Paweł dostarcza bogato zaaranżowanych produkcji. Poszatkowanym bitom w tle przygrywają dodające nerwowości, chropowato brzmiące syntezatory. Zaś całość dopełniają łagodniejsze klawisze. Czy to pocięte w, jak w ‘Easy’, czy organowe, jak w ‘Tripf’, za każdym razem stanowią dobrze wyważone ogniwo tych numerów. Totalnym majstersztykiem jest nagrany ze współudziałem Daniela Drumza numer ‘Dont’. Na ‘Homeworkz’ Teielte wyszedł poza schemat. Tą EPką potwierdza swoją klasę i jeszcze bardziej poszerza granicę. Dobrze wiedzieć, że w dobie zalewu słabych i miałkich jednorazówek, są producenci, którzy potrafią nagrać takie perełki, mając przy tym odwagę do eksperymentowania z formą.
txt: Paweł Wójcicki [muno.pl]
Wooden Love OPINIE

Teielte - Selcouth [UKM 009] by U Know Me Records
Teielte - Don't feat. Daniel Drumz [UKM 011] by U Know Me Records

6 stycznia 2012

MODERAT, czyli odszczekuję swoje z 2009...

Tak sobie myślę czy jest sens rozliczania się z płytą, która liczy sobie już ponad dwa lata, co biorąc pod uwagę obecne tempo powstawania nowych produkcji oznacza, że jest zwyczajnie stara. Ale ponieważ tercet oberwał ode mnie w podsumowaniu za 2009 rok, czuję się w obowiązku zwrócić im honor. Okazuje się bowiem, że to, co początkowo denerwowało mnie w płycie Moderata, teraz jest czynnikiem sprawiającym, że nad krążkiem pieję z zachwytu. No dobra, może przesadzam, ale trudno mi skłamać, stwierdzając, że jest słabo.
Przede wszystkim to sterylne, uderzające już od samego początku, brzmienie. Typowo berlińskie, trudno tego nie zauważyć. Ale jest w nim coś monumentalnego, zupełnie tak jakby założenia muzyki poważnej rozpisać na nowe trendy obowiązujące w muzyce elektronicznej. Dubowe, solidne podbicie, rozpędzony, miarowy i statyczny beat i łapiące wszystko w klamrę, łagodne klawisze na delayu. Do tego wszystkiego dochodzi zaserwowany oszczędnie wokal Saschy Ringa, który w dużej mierze odpowiada za dawkę wrażliwości, jaką naładowano to wydawnictwo. To wszystko sprawia, że nie mamy już do czynienia z techno podlegającym wpływowi innych, nowocześniejszych gatunków. To najprawdziwsza w świecie definicja emotroniki. Trudno nie zatrzymać się nad obrazowością 'Rusty Nails' czy rozłożonej na dwie części kompozycji '3 minutes of Nasty silence'. Tak samo niemożliwe jest przeoczyć dawkę poruszającej melancholii w operującej spowolnieniami 'No 22' oraz 'Out Of Sight'. Udział ikony spalonego słońcem dubu, czyli Paula St. Hilaira tylko potwierdza klasę tego krążka.
Wycofuje się ze sceptycyzmu, którym kierowałem się w momencie premiery i odwołuję swoje słowa, że to kilkanaście wersji jednego utworu. Spójna i wciągająca płyta.

21 listopada 2011

Muzykoterapia - Piosenki Izy

MUZYKOTERAPIA
Piosenki Izy

Muzykoterapia Records
* * * * *

Po pięciu latach Muzykoterapia powraca z nowym krążkiem i trzeba przyznać, że jest to powrót nie tylko wyczekiwany, ale również w wielkim stylu. „Piosenki Izy” to zestaw znakomicie skrojonych utworów, stanowiących doskonałe antidotum na jesienną chandrę. Na to składa się kilka czynników. Pierwszy z nich to głos Izy, który brzmi jeszcze bardziej zmysłowo i melodyjnie niż na debiucie. To wokalistka, która nie sili się na upodabnianie do wielkich diw, a porównania i tak same cisną się na usta. Jej śpiew jest naturalny, czuć, że płynie z głębi i otula swoim ciepłym brzmieniem każdemu słowu nadając fantastyczną lekkość. Teksty urzekają swoim drugim dnem. Są niby proste, ale jednocześnie mają w sobie niezwykłość, która sprawia, że bardzo szybko zaczynamy je nieśmiało podśpiewywać. Do tego dołącza jeszcze wspaniała muzyka, za którą odpowiada szereg bardzo utalentowanych instrumentalistów. Wiele tu smaczków lecz całość zostawia miejsce na oddech i nie jest przeładowana. Skojarzenia ze stylistyką retro, jak najbardziej prawidłowe. Album gwarantuje pełne stylu dźwięki. Dawno nie było w Polsce płyty pełnej piosenek w tak idealnej formie.

1 listopada 2011

Sam Baker's Album.

SAMIYAM
Sam Baker's Album

Brainfeeder
* * * *

Samiyam to dobry znajomy FlyLo, nic więc dziwnego, że jego nowy krążek ukazał się w wytwórni Brainfeeder. Właściwe kontakty nie wystarczą oczywiście do tego, by wydać płytę w tym jakże barwnym labelu. Potrzebna jest także spora muzyczna wrażliwość, odwaga do przełamywania dotychczas wytyczonych ram i zdolność kreacji nowej jakości, ewentualnie eksploracja tej już uzyskanej. ‘Sam Baker’s Album’ zdecydowanie spełnia te kryteria, oferując nam wręcz podręcznikową definicję tego, jak powinny brzmieć abstrakcyjne hip hopowe bity, flirtujące z post-nowoczesną stylistyką i syntetycznym charakterem produkcji. Melodia oscyluje raczej w dość chropowatych rejonach i zachowana została raczej jako miarowy beat niż wyrazista linia. Do tego grane na syntezatorach melodyjki z pogranicza 8bitu i sound modernistycznego związku r’n’b ze stylowym hip hopem – tak brzmi muzyka wyprodukowana przez rezydującego w Los Angeles producenta. Nie bez powodu wspominam o LA, to przecież kolebka gatunku zwanego glitch hop, który w idealny sposób podsumował nasz bohater. Znakomita pozycja w katalogu tych freakowców-wizjonerów, wizytówka muzyki XXI wieku.

26 października 2011

Ben Westbeech - There's More To Life Than This



Ben Westbeech
There’s More To Life Than This
Strictly Rhythm
* * * *


Bardzo lubię, kiedy moi ulubieni artyści próbują czegoś nowego i zmieniają obrany wcześniej kierunek muzyczny. Oczywiście najlepiej, kiedy im to wychodzi. Tak jest w przypadku Bena Westbeecha, który zrezygnował z nagrywania piosenek w klimacie blue-eyed soul, na rzecz śpiewania do house’owych podkładów. Już sama zapowiedź albumu wzbudzała niemałe zainteresowanie zaproszeniem do współpracy m.in. Henrika Schwarza, Lovebirdsa czy Motor City Drum Ensemble. Trzeba przyznać, że to strzał w dziesiątkę, bo tegoroczny krążek artysty stoi na wysokim poziomie. Nagrania oscylują wokół miękkich, deepowych bitów. Doskonale współgrający z nimi śpiew Bena jest lekko funkujący, zatroskany, a czasami chwytający za serce. Mimo wszystko to różnorodna płyta. Znaleźć tu można momenty wzruszające, jak np. ‘Inflections’ z gęstym gitarowym motywem i smutnie brzmiącą wiolonczelą czy piękne ‘Summer’s Loss’ oraz ożywcze i przebojowe sztosy (‘Same Thing’ czy ‘Stronger’). Natomiast numer ‘Justice’ wyprodukowany przez MCDE z pewnością odbije się głośnym echem wśród klubowiczów. No właśnie – teoretycznie to materiał na parkiety, a okazuje się, że idealnie sprawdza się również w domowych warunkach. Będzie przypominać nam ciepłe, letnie dni.

15 października 2011

Jamie Jones - Fabric 59


JAMIE JONES
Fabric 59

Fabric
* * *


O tym, że Jamie Jones ma obecnie swoje pięć minut, chyba nie trzeba nikogo przekonywać. Label Hot Creations, który prowadzi do spółki z Lee Fossem, jak również duet Hot Natured złożony z tej samej dwójki, zdobyły popularność i zaliczyły kilka niezłych sztosów z ‘Equilibrium’ i ‘Forward Motion’ na czele. Do tego dochodzi udany numer Jonesa na tegoroczna kompilację ‘The Jackathon’. Teraz możemy przekonać się, jak producent radzi obie w materii tworzenia zmiksowanych kompilacji. Szczerze przyznaję, że ta płyta wprawiła mnie w lekką konsternację. Na krążku znajduje się szesnaście (nie liczę intra) nagrań, reprezentujących styk house’u, synth popu i disco. Tracklista wygląda imponująco, znaleźć możemy bowiem Crazy P, Sebastiana Telliera remiksowanego przez Metronomy czy tegoroczny deepowy hit produkcji Coat Of Arms, ale jednak coś szwankuje. Tym czymś są zbyt oczywiste przejścia. Tracki są umiejętnie posklejane, ale wszystkiemu brakuje flow. Niemniej jednak to dobra okazja żeby zapoznać się z tym, co obecnie dzieje się w muzyce klubowej. A dodatkowo zyskujemy łagodnie płynący numer soho8080 - ‘Get Up Disco’ – idealny na cudowne poranki i jeszcze piękniejsze wieczory.