Pamiętam to poruszenie, które Hawthorne wywołał pierwszą płytą. Każdy w kółko nawijał historię o niedowierzaniu Peanut Wolf Buttera w to, że koleś nagrywa tu i teraz, a nie 40-50 lat temu. Posypały się daleko idące porównania do Curtis Mayfielda, którym wokalista się inspirował. Na gramofonach obracało się czerwone, winylowe serce, wszyscy pośpiewywali „Just Ain’t Gonna Work Out”, a Mayer w czarnobiałym klipie ubrany w garnitur umawiał się z dziewczynami i zbijał piątki z koleżkami z hip hopowej branży. Wszystko to pamiętam, mam do tego sentyment, sam zapętlałem debiutancki longplay dziesiątki razy. Tego sentymentu brakło niestety samemu Hawthorne’owi, który właściwie już na drugiej płycie zaczął obierać bardziej popowy kurs. Nie zapowiadał on jednak katastrofy, która nastąpiła w wypadku najnowszego krążka. Sam fakt wcześniejszego odejścia ze Stones Throw mnie zaniepokoił – może tam ustawiliby go na właściwym torze. Niestety sam zainteresowany wolał uderzyć w mniej wymagające gusta i tak oto zaprezentował zestaw typowych radio-friendly piosenek. Przyjemne zaśpiewki zamienił w tandetne „lalala”, brzmiące jak idealny podkład na wesele z szeregiem wąsatych wujków i podszczypujących polika ciotek. A skoro już jesteśmy w temacie, to ‘Where Does This Door Go’ przypomina mi właśnie taką pamiątkową weselną kasetę – obejrzeć raz i postawić na półce, żeby była. Można ewentualnie przy niedzielnym obiedzie co lepsze momenty pokazać rodzinie. Takich momentów na trzeciej płycie jest jednak niewiele. Te drzwi prowadzą do nikąd, panie Mayer. Sorry, but it just ain’t gonna work out…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz