26 listopada 2008

Fisz Emade - 'Heavi Metal'


Na żadną premierę spod flagi ASFALT nie czeka się tak bardzo, jak na płyty sygnowane Fisz Emade. Bracia Wu swoje krążki puszczają w obieg średnio co dwa lata. I co dwa lata czymś zaskakują.
W 2000 roku zrobili niemały przewrót „Polepionymi dźwiękami”. Wtedy zaczęli być zauważani. Bo wcześniejszy projekt z Inespe zwany RHX przeszedł w zasadzie bez echa, został zresztą rozwiązany. Klasę w hip hopowym świecie Fisz i Emade potwierdzili albumem „Na wylot” – już wtedy dało się usłyszeć, że coraz więcej w tym własnej stylistyki niż hip hopowej i że będą w to brnęli coraz dalej. Przełomem stał się ‘F3’ . Album nie był sygnowany jedynie pseudonimem Fisza. Pełna nazwa zespołu (!) brzmi Fisz Emade jako Tworzywo Sztuczne. Wtedy Piotr Waglewski pierwszy raz ujawnił się jako współtwórca. Więcej na F3 było introwertyzmu, więcej melorecytacji, zaspiewek, mniej rapu, mniej rymowania i refleksji z życia. Pojawiły się dołujące klimaty. Zaczynała wkradać się abstrakcja, która na dobre zawładnęła projektem na krążku ‘Wielki Ciężki Słoń’ (już jako Tworzywo Sztuczne). Potem pojawił się album koncertowy, pojedyncze projekty (FiszEnvee, POE i Bassisters Orchestra).
W 2006 roku Piotr i Bartosz ogłosili wszem i wobec, że swój następny album wydają jako duet. Premiera odbyła się 13 października w piątek – stąd tytuł ‘Piątek 13.’ Płytka była powrotem do hip hopowego brzmienia. Obaj panowie mieli już dość duży dorobek artystyczny, mieli też dość rozdrabniania się w kolejnych projektach. Stąd chyba powrót Fisza do rapu i Emadego do typowych beatów. Krążek, choć dobry, nie pobił wcześniejszych albumów. Pojawiły się wręcz narzekania, że za dużo w tekstach porównań i że Fisz sprzed 2003 był inny.
Całkiem niedawno odbyła się premiera nowego albumu również sygnowanego Fisz Emade. Płytę przewrotnie zatytułowano ‘Heavi Metal’. I to, zaraz po F3, najlepszy krążek w dorobku braci.
Po pierwsze kolejny, ogromny krok naprzód zrobił Emade. Nie mam pojęcia, skąd on czerpie tyle pomysłów. Każda płyta pod względem podkładów powiewa ogromną świeżością, profesjonalizmem na tym samym poziomie, co na zachodzie i talentem producenckim beatmakera. Tym razem otrzymujemy dawkę bitów odwołujących się do starej szkoły hip hopu sprzed kilkunastu lat. Jest surowo, mocno wysuwa się perkusja, która została pewnie nagrana na żywo. Są również samplowane produkcje, ale te zagrane na żywca po prostu miażdżą. Elektro syntezowy klimat uderza w singlowym ‘Wiosna 86’ czy otwierającym album ‘Iron Maiden’. Tekstowo to wycieczka w przeszłość. Fisz postanowił, w większym stopniu niż na poprzednim krążku, wrócić do storytellingu i snuje opowieści z czasów szkolnych. Wspomina o najdłuższych nogach w szkole, zawodach miłosnych, zdradzie. Pojawiają się też nazwy zespołów, w których zasłuchiwali się młodzi Waglewscy: Anthrax czy Sodom. Taka forma tekstów połączona z melorecytacją wyszła na dobre. Na całe szczęście gdzieś poznikały typowe dla ostatnich kawałków z udziałem Fisza „hrabie miód cud”. Pojawia się też kilka numerów rapowanych w typowy dla Bartka sposób, ale pozostają w mniejszości. Poza tym nie jest to tak bardzo irytujące, gdyż też zawierają się w nich ciekawe historie.
To nawet nie, że warto zwrócić uwagę na ten krążek. Jego trzeba po prostu posłuchać. W końcu Fisz i Emade to renomowany duet, po nich można się spodziewać tylko dobrego. I koniecznie zobaczcie promo mix do tej płytki!

17 listopada 2008

mr.scruff - Ninja Tuna


Dawno żadna płyta nie sprawiła mi takiej frajdy przy słuchaniu jak nowy album mr.scruffa. Przez 6 lat scruff zajmował się głównie djingiem i remixami, swoje autorskie produkcje odsuwając jakby na bok. Może usłyszał tę słynną teorią, że miksuje lepiej niż produkuje? Mimo to postanowił wreszcie wydać coś nowego. I moim zdaniem obalił wyżej przytoczoną tezę.
„Ninja Tuna” obfituje a wręcz wybucha w każdej sekundzie ogromnymi dawkami dobrego humoru. Czuje się radość i lekkość, która towarzyszyła Andy Carthiemu. Numery zawarte na płycie są jak takie rozbiegane dzieci, które broją, a jednocześnie są niesamowicie zabawne. Mieszanka gatunków, jaką zaserwował scruff może przyprawić o zawrót głowy. Funk, broken, hip hop, house i chicagowskie brzmienie – to tylko groźnie wygląda. W rzeczywistości album jest niesamowicie spójny, a wszystko jest tak perfekcyjnie wymieszane, że ma się wrażenie, jakby producent stworzył swój własny styl, który bardzo zgrabnie łączy wymienione wcześniej. Świetnie ujawnia się to przy słuchaniu kolejnych kawałków. Zabawny ‘Donkey Ride’ nagrany wraz z Quanticiem poprzedza świetny jazzujący ‘Music Takes Me Up’ cudownie wyśpiewany przez Alice Russel. Przewrotne ‘Whiplash’ ujawnia tą nieco bardziej dowcipną stronę albumu – podobnie jak ‘Kalimba’ Przy obu numerach można mieć wrażenie, że autor puszcza do nas oko i traktuje z dystansem to, co robi. Jeśli jednak wydaje Wam się, że przez to utwory są niedopracowane – mylicie się. Wszystko jest doskonale zaplanowane, brzmienie jest idealnie wyważone, gdzieniegdzie przybrudzone. Momentami mam wrażenie, że mr.scruff nagrał po prostu płytę, którą będzie puszczał w swojej herbaciarni. I wcale nie jest to docinka w stronę autora – wręcz przeciwnie. W herbaciarni z dobrą herbatą i taką muzyką bywałbym codziennie, choćby na poprawę humoru.
Swe jeszcze jedno oblicze, płyta ujawnia dwukrotnie: ‘Hairy Bumpercress’ i ‘Get on down’ to świetne taneczne kawałki, którym – znowu – nie brak nutki szaleństwa i funkowej nitki. Są potwierdzeniem wszechstronności mr.scruffa, który świetna sprawdza się czy to właśnie w tego typu numerach, czy nieco bardziej wykręconych (‘bang the floor’), lekkich i frywolnych (‘Stockport Carnival’) a także nieco surowszych i hiphopowych (‘nice up the function’ ze świetnym Roots Manuvą).
Mimo tych wszystkich niezbyt przychylnych opinii szczerze polecam nowy album mr.scruffa ‘Ninja Tuna’. Pełny szaleństwa, radości i ciepła, wywoła uśmiech i pozytywne emocje u każdego, kto poświęci mu choć chwilę. Ja wciągnąłem się bardzo szybko i album wciąż rusza mnie tak samo jak za pierwszym razem.

14 listopada 2008

Wstęp do podsumowania roku 2008 w muzyce.

Jak zależy na płytach, to zawsze się robi taką listę - obowiązkowe w tym roku. U mnie taka lista wisi przypięta do korkowej tablicy i... wisi. I nic się na niej nie dzieje. Skreśliłem tylko dwie płytki: Miss Kittin i Rolanda Appela, bo te kupiłem. Inne albo wymagają dużego wysiłku i nakładów finansowych, albo są mniej ważne od bieżących zakupów. Ale przyznaje, że nie jest tak z każdą pozycje na liście. Flying Lotus i jego 'Los Angeles' to album, którego kupno od dawna chodzi mi głowie. Tak samo Loco Dice i jego '7th Dunham Places', który to krążek postanowiłem zdobyć po naprawdę świetnym występie kolesia na Audioriver.
Porównajmy rok ubiegły z właśnie mijającym. 2007 to może i nie była totalna posucha, ale mimo wszystko był o wiele uboższy od 2008. Nawet jeśli płyty wydały takie tuzy jak Bjork czy Roisin Murphy i nawet jeśli te płyty były dość ciekawe, to jednak ustępują tym mniej znanym projektom. Popatrzmy najpierw na poprzedni rok. Trus'me i jego wspaniała próba połączenia disco z deepowym brzmieniem house’owym zaskarbiła sobie rzesze nie tylko fanów, ale i krytyków. Dla mnie krążek 'Working Night$' to płyta AD 2007 i co z tego, że to już było u Moodymanna. Podobne wrażenie wywołała na mnie EPka holenderskiego beatmakera Sotu The Travellera, który wyprodukował oszczędne hip hopowe kawałki, zaprosił świetnych wokalistów i raperów i pchnął to w obieg wśród zainteresowanych. Póki co milczy cały czas zapewniając, że tworzy i przyznaję - z niecierpliwością czekam na jego kolejny krok. Może tym razem pełnowymiarowy album. Sceną nieco bardzo mainstreamową zawładnęła M.I.A - przez jednych wychwalana, przez drugich krytykowana. Nie tylko za związki z pewnymi dość podejrzanymi organizacjami, ale także za szybko przemijające brzmienie. Dziewczyna wrzuciła wraz z producentami jej albumu 'kala' na krążek wszystko, co było pod ręką i wykonała kawał dobrej roboty. Czego się tu czepiać? Mnie ta płytka rusza nadal tak samo, jak tuż po premierze. Zupełnie nie zgadzam się ze zdaniem, że z podium zrzuciła Mayę, Santogold. Jej płytka jest o wiele mniej barwna i obfitująca w więcej odwołań do rocka. To raczej nie dla mnie, chociaż przyznaje - singiel 'L.E.S. Artistes' powala. Tym oto sposobem przeszliśmy do roku 2008. To tak naprawdę rok powrotów. Swoje albumy wydali Tricky i Portishead. Pierwszy niekoniecznie powrócił w pełni glorii i chwały, bo mimo, że przez wielu wynoszony pod niebiosa, przez drugich krytykowany za porzucenie klimatycznych trip-hopowych konstrukcji na rzecz rocka i punka. Przeze mnie też krytykowany. Zupełnie inaczej sytuacja ma się w przypadku Portishead. Ci z kolei, wydali album pełen przygniatających i surowych aranżacji. Pełen duchoty i nostalgii. Gorzkich zaśpiewów, przeszywających uszy przeszkadzajek i rytmów wybijanych natarczywą wręcz perkusją. Pozycja idealna na jesień. Idealna również do rankingu 2008, który nadchodzi wielkimi krokami. Swoje trzy grosze w aktualnym roku dorzucili również Milosh i Thievery Corporation. Oba projekty znane ze swojego loungowo- downtempowego zacięcia, w tym roku uraczyły nas nowymi albumami. I chociaż nie są to krążki, które można nieskończenie długo zachwalać, obfitują w przyjemne uchu brzmienia. TCorp, pomimo iż krytykowane, moim zdaniem nagrali świetny album, pełen dobrych, ciepłych i przyjaznych kawałków, choć podbitych nieco poważniejszym przekazem. Co do Milosha - wszystko przed nim. Jego największy atut to klikające produkcje połączone z ciepłym wokalem. Skoro mówimy do downtempo, warto też wspomnieć o tym, że i mr.scruff wreszcie, po 6 latach milczenia, postanowił się odezwać i wydał krążek. Poprzedzony trzema singlami album 'Ninja Tuna' nie został przyjęty zbyt ciepło. A ja - wprost przeciwnie - uwielbiam go coraz bardziej z każdym odsłuchem. A szerszej recenzji spodziewajcie się niedługo.
Warto też powiedzieć kilka słów o rejwowcach. Dla mnie w tym roku wśród nich błyszczą Hot Chip i Crystal Castles. Obie formacje wydały niesamowicie taneczne i nawołujące do hedonistycznej zabawy krążki. Zwłaszcza ci drudzy zaskoczyli opartymi na 8-bitach numerami stanowiącymi mieszankę electro, house'u i punka. A Hot Chip - cóż... Zachwalani nie tylko przez 'mainstreamowców';)
Rok 2008 to dla mnie osobiście wreszcie spełnienie jednej z danych sobie obietnic - zakupu mixu Fabric. Wybrałem Ame i Roberta Hooda. Moją opinię już znacie. Podejrzewam, że na tych dwóch krążkach przygoda z fabryką się nie skończy. Już teraz mam wybrane kolejne dwa sety i mam nadzieje, że uda mi się je zdobyć. Podobnie jak album Luomo.
Nie można pominąć faktu, że obecnie mijające 365 dni obfitowały w sporą liczbę polskich premier. I to chyba główna różnica pomiędzy 2007 a 2008, bo w zeszłym roku panowała totalna susza. Teraz mamy wręcz zasyp muzyki z Polski i dobrze - będzie o czym dyskutować pod koniec grudnia. Cieszy fakt, że w naszym kraju ukaże się sporo ambitnych dźwięków. Nowe płyty wydali Oszibarack i Loco Star (świetna płyta - musze się przyznać, że za każdym razem, kiedy jej słucham mam ciarki). Ze stanu milczenia wyrwał się również Silver Rocket, który zafascynowany postacią Tesli, poszerzył skład zespołu i pchnął na rynek ciekawą pozycję. Ze swoim albumem 'Many Things' debiutowała formacja Letko, a siostry z Sistars pokazały, że solowo potrafią dużo więcej i ciekawiej niż w zespole. Wciąż czekam na nową płytą duetu Fisz Emade ('Heavi Metal' 21 listopada. Wśród gości m.in. Sqbass i Wojtek Traczyk z Muzykoterapii) - po singlowym 'Wiosna 86' spodziewam się bardzo intrygującej płyty.
Kończąc tą krótką zapowiedź do podsumowania rocznego napisze jeszcze, że fajnie byłoby, gdyby kolejne lata były równie, a nawet i bardziej ciekawe pod względem muzyki. Chciałbym jeszcze żeby świata nie ogarnęła mania mp3 i płyty nadal były wydawane na starych, dobrych, plastikowych, srebrnych kółeczkach, z książeczkami pachnącymi farbą drukarską. Oby artystom nie zabrakło inwencji twórczej. Na 2009 też szykuje się parę wielkich powrotów. Chociaż póki co sza - do tego czasu jeszcze 1,5 miesiąca.

6 listopada 2008

Loco Star w Elektro. 6 listopada 2008

Formacja Loco Star już drugi raz po premierze płyty 'Herbs' zawitała do Katowic. Tym razem zagrali w klubie Elektro. I to już drugi ich koncert w tym roku, którego długo nie zapomne!Wszystko zaczęło się z drobnym opóźnieniem. Ale po długiej drodze zdarzają się i takie sytuacje, poza tym lepiej, że zaczęło się nieco później niż o 20 - być może dzięki temu dotarło więcej osób. Chociaż i tak stwierdzam, że przybyło troche mało ludzi. Tak czy inaczej moim zdaniem publika urządza koncert w 25%. Reszta należy do zespołu. I Locosy z tych swoich procentów wywiązali się z ogromną nawiązką.Zaczęli od pochodzącego z pierwszej płyty utworu 'Mors'. I od pierwszego dźwięku 'Morsa' aż do ostatnich brzmień, przez całe 1,5 godziny zaskakiwali zmienionymi aranżacjami utworów czy nowymi coverami. Zwarte formuły piosenek przechodziły często w improwizowane elektroniczne pejzaże. Wszystkie brzmienia z komputera podparte były żywymi brzmieniami trąbki, basu i perkusji. I oczywiście jak zawsze cudownym wokalem Marsiji. Publika choć nieco (?) wycofana, zasłuchana była dość mocno, a swój entuzjazm wyrażała częstymi brawami i okrzykami (bo nie umieli gwizdać:p "wtedy robi się ho-ho!" ) W zestawie koncertowym pojawiły się 'Arps', 'In heaven + Out of Heaven', 'Lonely' czy 'Gunshot Glitter'. Jak widać splecione zostały utwory zarówno z pierwszego, jak i drugiego albumu. Splecione także ze sobą, bo takie 'Herbs' przeszło w 'Simple Logic', choć zaaranżowanym nieco inaczej. Jako bis zespół zagrał nowy, nieznany mi dotąd utwór, którego tytułu niestety nie zapamiętałem. Ale był cudownie piękny i fantastycznie płynący i koniecznie musi się gdzieś znaleźć. Na sam już koniec w dość przewrotnej i śmiesznej wersji zagrali 'Understand It All', po czym w pełni glorii i chwały opuścili scenę. Gdyby tylko się dało, to chciałbym takie koncerty sobie móc zapętlać i na okrągło, na okrągło!

1 listopada 2008

Fabric 39 i Fabric 42

Fabric to uznana w Europie, może nawet i świecie, marka. Znany londyński klub słynący z zapraszania niebanalnych DJów, niesponsorowanych imprez i przyjaznej klubowiczowi atmosfery. Stworzony po prostu z miłości do muzyki, a nie pieniędzy. Otwarty pod koniec 1999 roku zdążył zdobyć przez te 9 lat nie tylko imię najlepszej balangowni, ale także renomowanej wytwórni! Od 2001 roku działając jako fabric records, klub-wytwórnia co miesiąc raczy djskimi setami na krążku CD. Wydawane na zmianę cykle Fabric i FabricLive, podobnie jak klub, szybko zdobyły popularność i uznanie wśród słuchaczy. Keith Reilly - właściciel Fabric: "Zależało mi, by ilość wydawnictw i ich cena odzwierciedlały to, jak sam je postrzegam - jako licencjonowane kasety rave'owe. Dlatego sprzedajemy je po 6 funtów"*. W Polsce niestety płyty te nie są traktowane jak rejwowe mixtejpy, ale jako coś ekskluzywnego. Ktoś może się zdziwić, dlaczego piszę 'niestety'. Ze względu na cenę. Gdyby przeliczyć 6 funtów na walutę polską otrzymamy około 27-30 PLN. Tymczasem na metkach sklepowych widnieją kwoty w przedziale od 60 do 80 złotych. Pod względem pozostałych aspektów, fabryczne miksów mogą być już traktowane jako ekskluzywne, tak jak w Anglii.
Tyle tytułem wstępu zbudowanego pod pretekstem opisania dwóch tegorocznych płyt z cyklu Fabric. Opatrzone numerkami 39 i 42 albumy zmiksowali odpowiednio Robert Hood i Ame. To niesamowicie różniące się krążki, udowadniające tylko, jak eklektyczna jest selekcja szefów Fabrica.
Fabric39 - mocny, bardzo taneczny i szybki mix. Oscyluje w gatunkach tech-house, minimal z wpływami techno. Nie ma miejsca na przerwy, na odpoczynek i zmniejszenie liczby bitów na minutę. Do tego dochodzi szybkie tempo grania - 32 kawałki w 70 minut. Wychodzi około 1,5 minuty na numer, a i tak niektóre liczą niewiele ponad minutę. Tylko jeden z obecnych w secie utworów ma minut 4 - to 'Side Effect' wyprodukowany przez autora mixu. Takich produkcji Roberta Hooda znajdujemy więcej. Dokładnie 8 (w tym jeden remix) plus 5 tzw. 'Element', które DJ wplótł w seta.
Fabric 41 - autorstwa Ame. To już zupełnie inna bajka. To bardziej muzyka do słuchania, do obserwowania, jak się rozwija, jaki tworzy klimat. Zbiór 14 numerów trwa 70 minut. To dwa razy mniej kawałków niż u Hooda. Daje to w rezultacie kilka 8-minutowych kawałków, jak np. kultowe wręcz LFO vs Fuse - 'Loop (Fuse Mix)', które jest niejako podsumowaniem całości. Całości pełnej niepokojących numerów, pociętych wokali a w zasadzie zapętlonych wycinków wokali, i atmosfery ciemnego miasta. Spotkałem się z opiniami, że set Ame jest nudny i nieciekawy. Ale nie mogę się zgodzić z tym zdaniem. Wystarczy dokładnie się wsłuchać, zobaczyć i oglądać obrazy, które album przywołuje. Nie można też powiedzieć, że mix jest całkowicie nietaneczny. W jego połowie pojawiają się numery, przy których parkiet byłby pożądany. Przejście z klimatów słuchanych do tańczonych następuje między 76-79 'Six Ten' a wspólną produkcją panów z Innervisions - Henrika Schwarza, Ame i Dixona i ich 'D.P.O.M.B (Version 1)'. Potem jest już miejsce dla, wspomnianych wcześniej, długich produkcji.
Zestawiając oba sety można by stwierdzić, że pierwszy nadaje się na rozkręcenie imprezy, zaś drugi to wycinek z jej centrum. Oba krążki są jednak warte uwagi, jak zapewne cała Fabricowa seria. Nie nastawiajcie się jednak w przypadku seta Roberta Hooda na jakiekolwiek edukacyjne jego wartości. To po prostu świetny mix przeznaczony do hedonistycznej zabawy, a nie naukowych wywodów. No chyba, że ktoś po 1,5 minutowym fragmencie stwierdzi, że koniecznie musi mieć cały numer. W przypadku Ame jest nieco inaczej, chociaż są to w 93% nowe kawałki (z wyjątkiem 'Loop' właśnie) i ich żywotność pewnie długa nie będzie. Jednakże mix, jako całość często będzie w moim odtwarzaczu gościć.
_____
* cytat pochodzi z Laifa nr 52-53/2008