Czteroosobowy skład The Whitest Boy Alive na początek 2009 roku postanowił zaskoczyć nas płytą. Zaskoczyć, to pewnie złe stwierdzenie, jeżeli ktoś od początku śledzi karierę tej formacji. Dla mnie jednak pojawienie się nowego krążka było nagłe. Nie znałem ich poprzedniego materiału, nie wiedziałem nawet, że istnieje taka grupa. Album kupiony w ciemno – albo zaskoczy, albo pójdzie na straty. Zaskoczył. Zespół składa się ze znanego wszem i wobec (choćby z gościnnych udziałów na płycie Royksopp czy współpracy z Phonique) Erlenda Øye – wokalisty pochodzącego z Norwegii, grającego na basie Polaka Marcina Öza, odpowiedzialnego za bębny Sebastiana Maschata oraz Daniela Nentwiga, który obsługuje Rhodes i Crumar (włoski syntezator).
Skład tak samo prosty, co i instrumentarium, jakie wykorzystują. Brak tutaj skomplikowanych instrumentów, których nazwy trudno wymówić, a co za tym idzie brak także i widowiskowych, niczym pokaz fajerwerków w Sydney, efektów i dodatków. To proste i nieco surowe brzmienie gitar, bębnów i klawiszy. Do tego dochodzi ciepły i melancholijny głos Erlenda - czego moglibyśmy się po Norwegu spodziewać, jeśli nie trochę smutnego brzmienia. Ale klucz w tym, że piosenki (nie waham się użyć tego określenia) The Whitest Boy Alive, wcale nie są dołujące czy wprawiające w zadumę. Wręcz przeciwnie – napawają optymizmem, nadzieją, a nawet energią. Zero smętnych klimatów rodem z popowych balladek, zero negatywnie nastrajających numerów o tym, jak jest źle. To chyba kwestia tego, że wokal Øye jest bardziej ciepły niż posępny. Jeżeli ktoś chciałby sobie popłakać, musi uderzyć w inny krążek.
Kwestię atmosfery mamy załatwioną, gorzej z klasyfikacją albumu pod względem gatunkowym. Można by oczywiście pominąć tę kwestię, lecz biorąc pod uwagę, że recenzja to tekst użytkowy wypadałoby nakierować czytelnika. Grupa twierdzi, że to „house grany na gitarach”. Trudno się z nimi nie zgodzić, ale momentami muzyka wpada w lżejsze, łagodne popowe klimaty. To jednak pop z wielką klasą i chętnie nawet stworzyłbym nową nazwę rodzaju muzyki, byleby ocalić TWBA od wrzucania do jednego worka z Madonną choćby. Przyjmijmy więc wersje zespołu, dodając informację, że muzyka jest lekko podbita klimatem disco. „Zawsze chcieliśmy grać muzykę taneczną” – mówi Marcin. I owszem jest nawet tanecznie.
Jest w brzmieniu The Whitest Boy Alive nordycka nostalgia, ciepły słowiański uśmiech i trochę niemieckiej dokładności. Przede wszystkim jednak ‘Rules’ to jedenaście świetnie nagranych kompozycji, do których z chęcią wraca się kolejny raz. Przyznaję, że za pierwszym razem ten krążek wydał mi się dość niepozorny. A jednak szybko okazało się, że po zdjęciu słuchawek po głowie chodziły mi melodie na albumie zawarte i chciało się więcej. I w tej niepozorności tkwi siła ‘Rules’ tak naprawdę. Niespodziewanie płyta staje się na tyle absorbująca, że nie zauważamy, kiedy znowu wciskamy repeat, śpiewając razem z Erlendem takie przeboje, jak ‘Courage’ czy ‘Intentions’. Murowany kandydat do tegorocznych podsumowań.
Skład tak samo prosty, co i instrumentarium, jakie wykorzystują. Brak tutaj skomplikowanych instrumentów, których nazwy trudno wymówić, a co za tym idzie brak także i widowiskowych, niczym pokaz fajerwerków w Sydney, efektów i dodatków. To proste i nieco surowe brzmienie gitar, bębnów i klawiszy. Do tego dochodzi ciepły i melancholijny głos Erlenda - czego moglibyśmy się po Norwegu spodziewać, jeśli nie trochę smutnego brzmienia. Ale klucz w tym, że piosenki (nie waham się użyć tego określenia) The Whitest Boy Alive, wcale nie są dołujące czy wprawiające w zadumę. Wręcz przeciwnie – napawają optymizmem, nadzieją, a nawet energią. Zero smętnych klimatów rodem z popowych balladek, zero negatywnie nastrajających numerów o tym, jak jest źle. To chyba kwestia tego, że wokal Øye jest bardziej ciepły niż posępny. Jeżeli ktoś chciałby sobie popłakać, musi uderzyć w inny krążek.
Kwestię atmosfery mamy załatwioną, gorzej z klasyfikacją albumu pod względem gatunkowym. Można by oczywiście pominąć tę kwestię, lecz biorąc pod uwagę, że recenzja to tekst użytkowy wypadałoby nakierować czytelnika. Grupa twierdzi, że to „house grany na gitarach”. Trudno się z nimi nie zgodzić, ale momentami muzyka wpada w lżejsze, łagodne popowe klimaty. To jednak pop z wielką klasą i chętnie nawet stworzyłbym nową nazwę rodzaju muzyki, byleby ocalić TWBA od wrzucania do jednego worka z Madonną choćby. Przyjmijmy więc wersje zespołu, dodając informację, że muzyka jest lekko podbita klimatem disco. „Zawsze chcieliśmy grać muzykę taneczną” – mówi Marcin. I owszem jest nawet tanecznie.
Jest w brzmieniu The Whitest Boy Alive nordycka nostalgia, ciepły słowiański uśmiech i trochę niemieckiej dokładności. Przede wszystkim jednak ‘Rules’ to jedenaście świetnie nagranych kompozycji, do których z chęcią wraca się kolejny raz. Przyznaję, że za pierwszym razem ten krążek wydał mi się dość niepozorny. A jednak szybko okazało się, że po zdjęciu słuchawek po głowie chodziły mi melodie na albumie zawarte i chciało się więcej. I w tej niepozorności tkwi siła ‘Rules’ tak naprawdę. Niespodziewanie płyta staje się na tyle absorbująca, że nie zauważamy, kiedy znowu wciskamy repeat, śpiewając razem z Erlendem takie przeboje, jak ‘Courage’ czy ‘Intentions’. Murowany kandydat do tegorocznych podsumowań.
1 komentarz:
kolejny album do ktorego zakupu mnie przekonales :D
Prześlij komentarz