Ostatnio zaopatrzyłem się w wydaną w końcu 2007 roku płyte 'Shine' Parova Stelara. Był to jeden z tzw. zakupów w ciemno, gdyż znałem 3 numery (z 15, które znajdują się na krążku). I teraz - co sądze o płycie? No właśnie, mam mieszane uczucia. Wszystko jest naprawde pięknie i ładnie ... do połowy. Potem zaczyna się powtarzanie schematów.
Od początku. Zaczyna się bardzo miło - nawet wzruszająco, nieco smutny i melancholijny klimat wprowadza numer 'Good Bye Emily' ze świetnym wokalnym udziałem Gabrielli Hanninen. To jeden z tych numerów, które można zapętlić a i tak się nie znudzi. Potem równie dobre singlowe 'Shine' z Lilją Bloom (przy okazji świetny remix autorstwa Tyrrell'a znalazł się na singlu). Oba te numery nie zapowiadają żadnych rewolucji, płyną spokojnie i równo, ale - co ważne- nie nudzą. Raczej zapadają w pamięć i nie przelatują przez głowę. Świetne sekcje klawiszowe dodają im uroku. Kolejne numery słucha się równie dobrze. Ładne 'Lost In Amsterdam' czy 'Love
(Part 1)' przedzielone genialnym wręcz utworem 'Little Lion' wprowadzającym nieco energii w nostalgiczny nastrój. A potem zaczynają się zmiany, które niekoniecznie wychodzą Stelarowi na dobre. W moim przekonaniu facet powinien pozostać w loungowych, lekkich i płynących klimatach, a rockową energię odstąpić komuś innemu. Niestety nie konsultował ze mną tej płyty i zrobił coś przeciwnego. Tempo utworów wzrasta, poza tym zaczynają być do siebie podobne. W pewnym momencie łapię się na ziewaniu i myśli, że gdzieś już to słyszałem. Loungowy klimat zostaje agresywnie rozbity przez nadmierną ilość perkusji. Potem Parov Stelar znowu wycisza klimat kawałkiem 'Happy End', ale to już nie to samo, co w początku krążka. I ta okropna trąbka... Do tego dołożył bonusowy numer 'Homesick' - niby imprezowy, z drugiej strony niby płynący, a już na pewno totalnie nie pasujący do całości. Ale, że to bonus track to można mu to podarować. Ogółem album zły nie jest, ale jeśli mam być szczery to nie są to wyżyny muzyki. Po prostu przeciętna płyta, którą można posłuchać lecz nie jest to obowiązkowa lektura.
Od początku. Zaczyna się bardzo miło - nawet wzruszająco, nieco smutny i melancholijny klimat wprowadza numer 'Good Bye Emily' ze świetnym wokalnym udziałem Gabrielli Hanninen. To jeden z tych numerów, które można zapętlić a i tak się nie znudzi. Potem równie dobre singlowe 'Shine' z Lilją Bloom (przy okazji świetny remix autorstwa Tyrrell'a znalazł się na singlu). Oba te numery nie zapowiadają żadnych rewolucji, płyną spokojnie i równo, ale - co ważne- nie nudzą. Raczej zapadają w pamięć i nie przelatują przez głowę. Świetne sekcje klawiszowe dodają im uroku. Kolejne numery słucha się równie dobrze. Ładne 'Lost In Amsterdam' czy 'Love
(Part 1)' przedzielone genialnym wręcz utworem 'Little Lion' wprowadzającym nieco energii w nostalgiczny nastrój. A potem zaczynają się zmiany, które niekoniecznie wychodzą Stelarowi na dobre. W moim przekonaniu facet powinien pozostać w loungowych, lekkich i płynących klimatach, a rockową energię odstąpić komuś innemu. Niestety nie konsultował ze mną tej płyty i zrobił coś przeciwnego. Tempo utworów wzrasta, poza tym zaczynają być do siebie podobne. W pewnym momencie łapię się na ziewaniu i myśli, że gdzieś już to słyszałem. Loungowy klimat zostaje agresywnie rozbity przez nadmierną ilość perkusji. Potem Parov Stelar znowu wycisza klimat kawałkiem 'Happy End', ale to już nie to samo, co w początku krążka. I ta okropna trąbka... Do tego dołożył bonusowy numer 'Homesick' - niby imprezowy, z drugiej strony niby płynący, a już na pewno totalnie nie pasujący do całości. Ale, że to bonus track to można mu to podarować. Ogółem album zły nie jest, ale jeśli mam być szczery to nie są to wyżyny muzyki. Po prostu przeciętna płyta, którą można posłuchać lecz nie jest to obowiązkowa lektura.
1 komentarz:
A dla mnie mega wkrecajace sa obie czesci 'love'
Prześlij komentarz